poprzedni odcinek | następny odcinek
Znaleźliśmy sobie w internecie i wydrukowaliśmy piękną, kolorową mapkę Vermilion Cliffs, taką na całą stronę. Trochę zaniepokoił nas fakt, że GPS zapowiadał, że 80 mil będziemy jechać dwie godziny. Wychodziłoby na to, że czekają nas wąskie drogi po 40 m/h. Prujemy jednak pięknymi szosami, po 65 m/h... co jest?
Sprawa wyjaśniła się na ostatnich dziesięciu milach. GPS przeznaczył na nie pół godziny. Droga zaczęła się spokojnie, żwirowo – phi, tyle razy już jechaliśmy podobnymi. Dróżka stawała się jednak z mili na milę węższa, ale nie to było największym problemem. Okazało się, że krzyżuje się z wieloma ciekami wodnymi – obecnie suchymi jak pieprz, ale kiedy pędziła nimi woda (wszak tablica na wstępie ostrzega o flash floods czyli nagłych powodziach), wymyła płytsze i głębsze rowy.
Płytsze to pikuś, impala znakomicie daje sobie z nimi radę (oraz jej kierowca). Były jednak dwa przypadki, kiedy obawialiśmy się, że zbliżamy się niebezpiecznie do granicy, jeśli chodzi o wysokość zawieszenia. Zgłaszałam nawet gotowość do wyjścia z pojazdu, żeby zaoszczędzić jakiś centymetr albo dwa :)
Powolusieńku, cal po calu przeprawiliśmy się jednak przez te rowy z myślą, że może warto byłoby dołożyć do wyprawowego wyposażenia łopatę.
Dotarliśmy wreszcie na kamping na granicy stanów Utah i Arizona. Miejsce piękne:
I nie tylko piękne, ale również pełne niespodzianek: widzę, że maszeruje w naszą stronę jakaś pani i nagle słyszę DOBRY WIECZÓR! Zdumiałam się niepomiernie – nie żebym zapomniała języka w gębie, ale jakież jest prawdopodobieństwo, że na takim bezludziu w środku dzikiego zachodu spotka się Polaków?
Przylecieli tu z Niemiec na kilka tygodni i zwiedzają okolice – a wiadomo, jest co zwiedzać. Udało im się nawet być na Fali – niezwykłej formacji skalnej, na którą wpuszcza się tylko dwadzieścia osób dziennie i trzeba albo się zapisać na loterię w internecie, albo być tu na miejscu i też próbować losowania.
Pytaliśmy się ich też o kontynuację tej arcywertepiastej drogi na południe – my przybyliśmy z północy, a wypadałoby nam jechać dalej do miejsca obserwacji kondorów, a potem do mostu Navajo i dalej do miasta Page. Powiedzieli, że impala da radę. Zobaczymy – jesteśmy również przygotowani na to, że trzeba będzie zawrócić na północ i sunąć do Page tamtędy, rezygnując niestety z kondorów i mostu.
PS. Tylko przy tym całym pięknie niepokoją trochę znaki o grzechotnikach...