poniedziałek, 31 grudnia 2012

Dr. Murad. Better Every Day.

"Mirror, mirror on the wall,
Who is the fairest of them all?"

Most of us do not aspire to be "the fairest" of all the people we know, but nobody wants to be disappointed with his or her reflection in the mirror. We surely would love to live longer... but not look older. Hence numerous plastic surgeries, and - for all those who prefer to stay away from such drastic solutions, deterred by the cost or by the risk involved - there are almost infinite offers of skin care products.

In this vast world of cosmetic counters, it may be difficult to select an option that would be trustworthy and reliable. Dr. Murad is a brand recognized by magazines, newspapers and other respected resources. He has received many awards, has held positions on several advisory boards and also holds a number of patents for his pioneering work in skin care technology. These groundbreaking patents have shaped his skin care line in many ways, delivering unprecedented results.

Lots of younger folks would do almost anything to keep the breakouts on their faces under control; Dr. Murad offers a large array of acne products for rapid, gentle and effective blemish control, including three-step regimens to cleanse, treat and hydrate the skin. On the company's website the acne products are organized by product type and skin type, so it is easy to peruse and find the solution.

On the other end of the age spectrum, age spots are a frequent problem. Here again Dr. Murad comes to the rescue, offering cleansers, toners, masks, moisturizers and other treatments for different types of skin. The line lightens, brightens and beautifies, dramatically fading age spots, sun spots and freckles.

The company's website has a pleasant, clean design, and it is also organized in a very logical way. What is more, it contains a wealth of information on skin care, in addition to selling the products. It is worth spending time on and taking advantage of the research presented in its various sections.

piątek, 28 grudnia 2012

1253. niech by się już zaczął ten nowy rok...

...żeby odetchnąć świeżym powietrzem, które, jak mniemam, wypłynie z nowego kalendarza :)

Zakończyła się wczoraj sprawa lodówki - sklep wielki i niby-szanowany, Sears, od 11 grudnia robił nas w bambuko, obiecując, że 26 przyjedzie lodówka-zamiennik za tą, którą dostarczono za pierwszym razem, potłuczoną i podziabaną. Wczoraj wreszcie pewna miła pani dokopała się do samego dna tego bałaganu i okazało się, że sklep typu outlet zamienników nie wysyła, jedyne rozwiązanie, to skasowanie transakcji i odesłanie pieniędzy.

No i przez chwilę byłam zła - bo jakżeż to możliwe, że co najmniej dziesięć osób z obsługi klienta, z którymi rozmawiałam po drodze, nie wpadło na coś takiego? Że nawet w środę, kiedy lodówka miała przyjechać, wciskano mi, że jest na ciężarówce, w sąsiednim miasteczku???

Ale z drugiej strony nie ma sensu wrzeszczenie przez telefon na losowo wybraną duszę w customer service, bo akurat ta dana osoba kompletnie nic w naszym przypadku nie zawiniła. Zawinili prawdopodobnie panowie dostarczający lodówkę, którzy - mając świadomość, że to zamówienie z outletu - przekonywali, ściskali grabę, dzwonili i potwierdzali, że taka transakcja jest możliwa. A potem, jak już wpadło w system, to się obijało (tym bardziej, że w Searsie najwyraźniej mają więcej, niż jedną bazę danych i te bazy nie do końca się ze sobą komunikują).

Było mi raczej smutno, bo te wszystkie osoby potwierdzające po drodze są najzapewniej niedouczone, może w niektórych przypadkach niedbałe i pomoc klientowi ograniczają do przeczytania tego, co widzą na ekranie komputera. Nie myślę, że ktokolwiek konspirował i celowo kłamał, bo po co. Raczej niedbałość.

I ledwo zakończyła się sprawa lodówki - i namierzyliśmy już nową, oczywiście nie w Searsie, pewnie dziś wieczorem pojedziemy ją nabyć - na jednej z kart kredytowych pojawiła się tajemnicza transakcja ze strony internetowej, o której istnieniu nie mieliśmy nawet pojęcia, więc zaś trzeba to jakoś odkręcać.

A życie bez lodówki jest jednak skomplikowane, trzymanie żywności na balkonie ma swoje ograniczenia, gotuje się niewygodnie i w ogóle rytm codzienny jest zaburzony. Bylejaczymy więc trochę z jedzeniem, a naprawdę wolałabym jakoś to lepiej poukładać. Jeszcze kilka dni...

Robię też wielkie sprzątanie w kraftowni i innych miejscach i popadam w niepokoje, bo oczywiście wyrzucanie jest dla chomika przeżyciem ogromnie traumatycznym. Ale jest i druga strona zagadnienia, nad któą rozmyślam, przekładając te wszystkie drobiazgi: po kiego grzyba ja to wszystko zbieram? Skoro potem nawet nie pamiętam, że to mam? I chociaż w momencie zakiszania jestem pełna wspaniałych pomysłów co do wykorzystania danego przedmiotu, to jednak idee w większości przypadków ulatują w przestrzeń, a klamot zostaje.

Nie chcę, żeby mnie to wszystko przysypało, literalnie czy emocjonalnie, ale też rozstawanie się z rzeczami jest trudne. Część można posortować, guziki do guzików, papiery do papierów... ale też i sortowanie i zarządzanie zasobami kraftowymi zabiera więcej czasu, niż chciałabym - niż zabierałoby, gdybym nie była kiszonem.

I jeszcze drobny stres, żeby zdążyć do jutra z tymi Danielowymi historiami na szkółkę niedzielną (ha, która tym razem będzie się odbywała w sobotę :) - ale to akurat mam w miarę pod kontrolą.

Od przyszłego tygodnia będzie lepiej. Tak sobie postanawiam.

czwartek, 27 grudnia 2012

1252. MF i CC, czyli świetlista wyprawa do Miasta (3)

Dziś ostatni odcinek (w tej serii) wędrowania po Chicago; w poszukiwaniu świetlistości zahaczyliśmy o Marshall Field's, obecnie występujący pod marką Macy's - jeden z największych sklepów na świecie.



Od razu wiadomo było, że jako ludzie bezdroży i kampingów bardzo kiepsko wpisujemy się w wypasiony dom towarowy w centrum Miasta - chcieliśmy nawet od razu uciekać, pal sześć sufit z mozaiką Tiffany'ego...


...mozaika na szczęście jakoś sama wpadła nam w oczy. Tłumy nie były zbyt gęste, ale tych stoisk tyle, ludzi wszędzie dookoła... czuliśmy się przywaleni tym natłokiem, jakby nas za moment miało do wszystko stratować.


Szukając wyjścia, natrafiliśmy, o serendypio, na jedno z atriów zakończone szklanym dachem, przez który wpadał błękit zimowego nieba.


Również przez przypadek trafiliśmy na ekspres-windę, jadącą prosto na siódme piętro - do jadłodajni. Stamtąd można było obejrzeć dach z bliska...


...oraz doznać zawrotu głowy patrząc w dół, gdzie przed chwilką staraliśmy się uniknąć rozdeptania.


Nadal czuliśmy się z lekka zagubieni, ale znak mówił "tędy do wielkiej choinki", więc poszliśmy ją zobaczyć - ot, stoi sobie stożek świetlisty na środku restauracji.


Niektórzy szwendają się i przez kratki patrzą na drzewko...


...niektórzy zaglądają restauracyjnym gościom w talerze :p ...


...a jeszcze inni mają wszystkiego dość i zalegają na kanapach - wszak jesteśmy w sklepie meblowym :)


W tym zamieszaniu zdybaliśmy też śliczny, wzorzysty kaloryfer - musi jakiś zabytek, a i okna przy nim wyglądają, jakby były malowane niezliczoną ilość razy.


Uoooo, kolejne zaskoczenie - gdy szukaliśmy ruchomych schodów, znienacka znaleźliśmy się pod mozaikowym sufitem!



Potem zaś zjeżdżaliśmy mnogimi schodami... i przypomniała mi się piosenka Tewjego ze Skrzypka na dachu, o tym, że zbudowałby sobie dom, gdzie jedne schody szłyby w górę, drugie na dół, a trzecie donikąd - ot tak, na pokaz.

I'd build a big tall house with rooms by the dozen,
Right in the middle of the town.
A fine tin roof with real wooden floors below.
There would be one long staircase just going up,
And one even longer coming down,
And one more leading nowhere, just for show.


Uff. Wychodzimy ze sklepu, idąc w stronę rzeki widzimy zegar... dość słynny, z gościem na szczycie, trzymającym klepsydrę i kosę... tempus fugit.


Ostatnia atrakcja! (Bo z dalszych trzech już zrezygnowalismy.) Carbide and Carbon Building, piękne, prostolinijne Art Deco (aczkolwiek moja dusza i tak woli dać się zaplątać w secesyjne zawijasy).


Światło jest, nawet już włączone, bo zapada zmierzch.


Złociste drzwi...


...złocistości - i to 24-karatowej - jest więcej - aż na sam szczyt ciągną się różne ozdóbki, zamontowane na dole na czarnym granicie, a na górze - na ciemnozielonej terakocie (co miało wyróżniać C&C wśród innych budynków, raczej w kolorystyce piaskowo-kamiennej).


Stąd widać, że budynek ma kształt zielonkawej butelki . Na górze zaś wystrzela w niebo złocisty szampan i spływa po ścianach... widać? To dobrze. Ponoć to legenda miejska :)


I na tym kończymy - pozdrawiam z błękitnego chłodu (ze wskazaniem na ostatnie już światła - okna w biurowcu układające się w adres strony internetowej :)


A co dalej? W ramach następnej przygody mamy na myśli wyprawę nad Mississippi w pierwszą niedzielę stycznia, a to celem podglądania zamieszkujących tam licznie orłów. No, chyba że pogoda okaże się nieznośna... ale plan jest :)

środa, 26 grudnia 2012

1251. mozaikowy zawrót głowy, czyli świetlista wyprawa do Miasta (2)

Dziś druga część świetlistego wędrowania po Chicago - udajemy się do otwartej 115 lat temu pierwszej stacjonarnej biblioteki w Wietrznym Mieście; dziś książek tam już nie ma, bo przeniesiono je do nowego kompleksu, Harold Washington Library Center, który odwiedzimy kiedy indziej, bośmy sami tam jeszcze nie byli :)

Bohater dzisiejszego posta nazywa się Chicago Cultural Center i w zapadającym zmierzchu wygląda z wierzchu tak:


Ledwo się wejdzie, zwala z nóg klatka schodowa, jedna z kilku:


"Tło" stanowi biały marmur z Carrary, na środku panelu siedzi sobie marmur zielony z Irlandii (hm, cóż za kolorystyczny zbieg okoliczności), a na wzorki składają się inne kamienie, macica perłowa i Favrile glass - rodzaj opalizującego szkła, opatentowany przez Louisa Tiffany'ego, które to szkło wyróżnia się kolorem mieszkającym w środku, a nie tylko na zewnątrz. (Nazwa zaś - tu ciekawostka językowa - pochodzi od staroangielskiego fabrile - ręcznie robiony; a brzmi jak jakieś francuskie albo hiszpańskie miasto, oczywiście z wielowiekową tradycją produkcji fikuśnych szkiełek.)


Zdumiewam się ilością kamyczków, jaką zainstalowano w tym budynku - na zbliżeniu jednego tylko wzoru widać ich przecie setki!


A mozaiki są nie tylko na ścianach - również na podłodze...


...i nawet w windzie:


Zbliżamy się wreszcie do głównej atrakcji - ogromnej witrażowej kopuły, autorstwa wspomnianego Tiffany'ego:




Pod kopułą wisi całkiem atrakcyjna lampa (szukamy światła, więc obowiązkowo fotografujemy ze wszystkich stron).


Można też wydrapać się na ostatnie piętro i zobaczyć kopułę od góry:


W sali pod kopułą pełno jest napisów, niektóre w całkiem egzotycznych językach...


...łącznie z hebrajskim - tu zacytowano werset z Proroctwa Izajasza o dawaniu księgi prostemu człowiekowi; ciut wyrwany z kontekstu, w którym chyba chodzi o co innego, ale ten akurat fragment do biblioteki pasuje.


Na poniższym zdjęciu pozwoliliśmy sobie uwiecznić Cwane Bródki - dwóch młodzieńców, którzy najpierw przeczytali napis hebrajski, potem chiński, a następnie przeszli do łaciny, niemieckiego i francuskiego, by na koniec powrócić do greki. ?!?!?!? Jak w takim młodym wieku można znać tyle bardzo różnych języków???


Dla ochłody jeszcze kilka cudnych mozaik:



W Centrum Kultury jest jeszcze druga kopuła... ach, cóż za uczta dla szkieuki!



Za kopułą znów drzwi - tym razem sala z obłędnymi kasetonami:


I jeszcze nie koniec, bo wchodzimy w kolejne drzwi i lądujemy w całkiem innym otoczeniu, na wystawie głównie kolażu.


Ostatkiem sił, bo schodów przeszliśmy już z milion, zwiedzamy jeszcze jedną wystawę - nowoczesne sztuki, instalacje, które nie do końca pojmuję... natomiast T od razu rozpoznaje znaczenie poniższego eksponatu - czyżby instruktaż?


No to jeszcze zostały nam dwa budynki... czyli będzie kolejny odcinek :)

wtorek, 25 grudnia 2012

1250. świetlista wyprawa do Miasta (1)

W przedświąteczną niedzielę, miast zakopać się w sprzątaniu, gotowaniu i innych przyziemnych czynnościach, ruszyliśmy do Chicago. Przyświecał nam mimo to świąteczny cel - mieszkamy tu już tyle lat, a jakoś okoliczności nie poskładały się tak, byśmy obejrzeli Festiwal Światła na Michigan Avenue.

Zmontowałam zatem dziesięciopunktowy plan ze festiwalem jako wielkim finałem, zawierający również lanczyk w Panerze pełnej chlebowego zapachu i w niedzielne południe wyruszyliśmy. Od razu przyznam się, że światełka na Michigan Ave. obejrzymy przy innej okazji... dojechaliśmy bowiem tylko do siódmego punktu harmonogramu :) Wcześniejsze atrakcje zjadły więcej czasu, niż oczekiwaliśmy, a przecież nigdzie nam się nie spieszy.

Atrakcja pierwsza to Santa Fe Building - pierwotnie budynek kolejowy, a teraz oczywiście spełnia już inne zadania; ze smutkiem zauważyliśmy też, że neon SANTA FE na dachu został zastąpiony zupełnie nie wzbudzającym emocji napisem MOTOROLA. Błe.

Mieliśmy zwrócić tu uwagę na białą, emaliowaną terakotę na zewnątrz i białe cegiełki w środku holu, gdzie znajduje się cetrum informacji o Chicago.




Od razu nastąpiła pierwsza serendypia - okazało się, że w rzeczonym holu, pustym podczas poprzedniej wizyty, wystawiono ogromną makietę centrum Miasta oraz informacje o ewentualnych przyszłościowych wieżowcach - och, pięknie by było, gdyby naprawdę powstały za naszego życia! Podchodzimy do zagadnienia z lekką nieśmiałością, bo napaliliśmy się już raz na budowę Chicago Spire, ale akurat nastąpił kryzys budowlany i przedsięwzięcie zakończyło się na wykopaniu i oszalowaniu wielkiej, okrągłej dziury w ziemi.


Wędrując na północ, zatrzymaliśmy się na moment na Adams St., pod tabliczką odnotowującą początek kultowej drogi 66, zasuwającej aż do Kalifornii.



By dostać się do Atrakcji Trzeciej trzeba było zejść z Michigan Ave. i zanurzyć się w wieżowcowy kanion (na szczęście pogoda oszczędziła nam występujących w nich niekiedy przeciągów). Palmer House nie był jednak daleko...


Z pewną nieśmiałością wchodziliśmy do hotelu z niebylejaką historią - poczynając od tego, że Pan Palmer zbudował go w prezencie dla swojej narzeczonej (ciężko chyba przebić taki prezent?), ale... miał pecha, bo 13 dni później miał miejsce słynny wielki pożar chicagowski, który nie oszczędził i nowej struktury. Zakochany Palmer jednak się nie poddał, wziął pożyczkę i natychmiast zaczął odbudowę.

Po pewnym czasie okazało się, że siedmiopiętrowy budynek jest zbyt mały i postanowiono dołożyć kilkanaście pięter; zrobiono to jednak tak sprytnie, że hotel ani przez jeden dzień nie był zamknięty. Po drodze jeszcze Palmer House został wykupiony przez nany po świecie Hilton, a dziś lobby to prawdziwy koncert świateł i aż przesadnego niekiedy bogactwa.

Od razu przy wejściu rzucają się w oczy słynne drzwi z pawiem:



Główne lobby jest ogólnodostępne, można sobie chodzić i oglądać świetlistości i rzeźbionki.


Gapimy się, rzecz jasna, w górę - na malowany sufit.


Ponieważ myślą przewodnią wycieczki jest światło, należy dokładnie przyjrzeć się Nosicielom Światła.



Na zewnątrz spotykamy kolejne pawie...



...oraz całkiem inne światełka; niestety, za dnia nie widać pełnego efektu.


Zaliczyliśmy dopiero trzy punkty, a tu kiszki marsza grają... zasiedliśmy więc z Panerze na Michigan Ave., by uraczyć się zupą w chlebie. T twierdzi, że była serowa, ale tak naprawdę pływały w niej również smakowite brokuły :)


Na tym zakończymy pierwszy odcinek, bo i tak już zdjęć wyszło całe stado... do Nowego Roku może się zdąży z resztą relacji :)