czwartek, 27 grudnia 2012

1252. MF i CC, czyli świetlista wyprawa do Miasta (3)

Dziś ostatni odcinek (w tej serii) wędrowania po Chicago; w poszukiwaniu świetlistości zahaczyliśmy o Marshall Field's, obecnie występujący pod marką Macy's - jeden z największych sklepów na świecie.



Od razu wiadomo było, że jako ludzie bezdroży i kampingów bardzo kiepsko wpisujemy się w wypasiony dom towarowy w centrum Miasta - chcieliśmy nawet od razu uciekać, pal sześć sufit z mozaiką Tiffany'ego...


...mozaika na szczęście jakoś sama wpadła nam w oczy. Tłumy nie były zbyt gęste, ale tych stoisk tyle, ludzi wszędzie dookoła... czuliśmy się przywaleni tym natłokiem, jakby nas za moment miało do wszystko stratować.


Szukając wyjścia, natrafiliśmy, o serendypio, na jedno z atriów zakończone szklanym dachem, przez który wpadał błękit zimowego nieba.


Również przez przypadek trafiliśmy na ekspres-windę, jadącą prosto na siódme piętro - do jadłodajni. Stamtąd można było obejrzeć dach z bliska...


...oraz doznać zawrotu głowy patrząc w dół, gdzie przed chwilką staraliśmy się uniknąć rozdeptania.


Nadal czuliśmy się z lekka zagubieni, ale znak mówił "tędy do wielkiej choinki", więc poszliśmy ją zobaczyć - ot, stoi sobie stożek świetlisty na środku restauracji.


Niektórzy szwendają się i przez kratki patrzą na drzewko...


...niektórzy zaglądają restauracyjnym gościom w talerze :p ...


...a jeszcze inni mają wszystkiego dość i zalegają na kanapach - wszak jesteśmy w sklepie meblowym :)


W tym zamieszaniu zdybaliśmy też śliczny, wzorzysty kaloryfer - musi jakiś zabytek, a i okna przy nim wyglądają, jakby były malowane niezliczoną ilość razy.


Uoooo, kolejne zaskoczenie - gdy szukaliśmy ruchomych schodów, znienacka znaleźliśmy się pod mozaikowym sufitem!



Potem zaś zjeżdżaliśmy mnogimi schodami... i przypomniała mi się piosenka Tewjego ze Skrzypka na dachu, o tym, że zbudowałby sobie dom, gdzie jedne schody szłyby w górę, drugie na dół, a trzecie donikąd - ot tak, na pokaz.

I'd build a big tall house with rooms by the dozen,
Right in the middle of the town.
A fine tin roof with real wooden floors below.
There would be one long staircase just going up,
And one even longer coming down,
And one more leading nowhere, just for show.


Uff. Wychodzimy ze sklepu, idąc w stronę rzeki widzimy zegar... dość słynny, z gościem na szczycie, trzymającym klepsydrę i kosę... tempus fugit.


Ostatnia atrakcja! (Bo z dalszych trzech już zrezygnowalismy.) Carbide and Carbon Building, piękne, prostolinijne Art Deco (aczkolwiek moja dusza i tak woli dać się zaplątać w secesyjne zawijasy).


Światło jest, nawet już włączone, bo zapada zmierzch.


Złociste drzwi...


...złocistości - i to 24-karatowej - jest więcej - aż na sam szczyt ciągną się różne ozdóbki, zamontowane na dole na czarnym granicie, a na górze - na ciemnozielonej terakocie (co miało wyróżniać C&C wśród innych budynków, raczej w kolorystyce piaskowo-kamiennej).


Stąd widać, że budynek ma kształt zielonkawej butelki . Na górze zaś wystrzela w niebo złocisty szampan i spływa po ścianach... widać? To dobrze. Ponoć to legenda miejska :)


I na tym kończymy - pozdrawiam z błękitnego chłodu (ze wskazaniem na ostatnie już światła - okna w biurowcu układające się w adres strony internetowej :)


A co dalej? W ramach następnej przygody mamy na myśli wyprawę nad Mississippi w pierwszą niedzielę stycznia, a to celem podglądania zamieszkujących tam licznie orłów. No, chyba że pogoda okaże się nieznośna... ale plan jest :)

Brak komentarzy: