Wyleźliśmy w szóstkę na klify (około 100-150m nad taflą jeziora), zachwycaliśmy się widokami, robiliśmy masę zdjęć...
Właściwie takie trasy to mój żywioł - nie całkiem płaskie, ale i nie jakieś wysokie góry, żebym była wycieńczona (choć dziś rano bolała mnie nawet najmniejsza kosteczka małego palca lewej ręki, nie rozumiem, w którym momencie mogła się zmęczyć).
Wyjątkowo dużo zdjęć mamy naszych szanownych osób i nawet jedno razem - dzięki temu, że w towarzystwie zawsze można komuś podrzucić aparat.
Największa atrakcja szlaku to taka formacja skalna - występuję tu z niewyjściowym, zmachanym pysokiem, ale ktoś musi się poświęcić, żeby było widać skalę.
A potem z klifa trzeba zleźć - po skalnych schodeczkach.
Po zachodniej stronie jeziora można znów wdrapać się na klify, ale jest też opcja łatwiejsza, wśród głazów tuż nad wodą.
T wystroił się w odzież w kolorze doskonale dopasowanym do obrośniętych porostami kamulców - gdyby nie kapelutek, to by chyba całkiem się wtopił w tło.
I jeszcze kilka fotek szeroko pojętej natury - jak widzę taki kolor, to kwiczę z radości!
Lato, lato wszędzie...
Sama się zdziwiłam, że mój tani aparat poradził sobie całkiem znośnie z chrząszczykami na róży.
Na koniec natura z uśmiechem - porosty na skałce :)
I jeszcze mapa, bo mapa przecież musi być:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz