Dobrałam się wreszcie do latarniowego stempla zakupionego w zeszłą sobotę (ach, jak ten czas leci) - dwa eksperymenty, jeden kolorowany na kolorowo, drugi bardziej neutralnie. Myślę, że bardziej przemawia do mnie atmosfera tego drugiego, mimo, że w rzeczywistości latarnie mają często oczobipne kolorki; w końcu po to są, żeby je było widać z daleka. Poza tym pasuje do kota, który ambitnie mi towarzyszy w kraftowych przedsięwzięciach.
I trzecia kartka, z wykorzystaniem obrazka z francuskiej strony, reklamy czegoś dziwnego, zdaje się, że do masażu ust. Biała warstwa to zużyta dryer sheet - szmatka wrzucana do suszarki z mokrym praniem celem nadania zapachu i (chyba) likwidacji zjawiska elektryzowania się.
Miało być kobieco i zawijaskowo.
Kartki zostały sfotografowane na tle kawałków wykładziny, czekającej jeszcze na wykorzystanie; myślę, że nadadzą się do kolejnego wcielenia latarni (hm, może by tak wyciąć latarnię z odbitki?) i do rysunku auta z kolejnej starej francuskiej reklamy.
A teraz zwijam zabawki i udaję się do kuchni. Pitu pitu, pitraszenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz