piątek, 21 sierpnia 2015

15:81. (23) 270 schodów porannej rozgrzewki, czyli Hells Canyon Dam (czwartek)

W ciągu godziny po ekspresowym opuszczeniu lodowatego kampingu zdejmowaliśmy kolejne warstwy odzieży – jak to dobrze, że samochód grzeje! Zatrzymaliśmy się też na moment w sklepie u tej pani, która wczoraj machała ręką; tam dopiero się przebrałam, bo jednak w namiocie nie odważyłam się pozbyć ani jednego ciucha, a wręcz przeciwnie. Pani zapewniała, że te temperatury nie są normalne, że o tej porze roku hula jeszcze klimatyzacja... wcześniej też już nam tak mówiono, więc może rzeczywiście mamy po prostu pecha temperaturowego. Z drugiej strony – w Chicago też było w tym roku wyjątkowo chłodne lato.

Na dobranoc czytałam sobie wczoraj stosowny wyrywek z książki o Lewisie i Clarku: w 1805 roku przepychali się na zachód tydzień czy dwa później, jakoś w drugiej połowie września, z tym, że ich trasa prowadziła przez stan Washington, czyli jeszcze trochę na północ. Nic dziwnego, że Clark zapisał, że w życiu nie był taki mokry i zmarznięty. Nabieram wobec ich wyprawy coraz większego respektu po tym, jak zobaczyliśmy na własne oczy tereny, przez które się przedzierali i „liznęliśmy” warunków, na jakie byli wystawieni.

Wracając jednak do naszego kanionu – przeprawiliśmy się z Oregonu z powrotem do Idaho (granica idzie właśnie kanionem czyli jeziorem) i sunęliśmy powoli ku najwyższej z trzech tam. Widoki zapierają dech – Hells Canyon to najgłębszy kanion na kontynencie amerykańskim, chociaż na pierwszy rzut oka nie sprawia takiego wrażenia. Wydaje się raczej, że Grand Canyon jest bardziej przepaścisty, ale mamy tu do czynienia z różnymi skałami (Grand – osadowe, Hells – wulkaniczne), więc i zbocza kanionów formują się inaczej.




Opis rzeki i ikonka kanionu.

Po 23 milach dotarliśmy wreszcie do tamy. 



Przejeżdża się nią na drugą stronę i sunie jeszcze kawalątek do małego Visitor Center. Pozyskaliśmy tam materiały o tamach i kanionie i porozglądaliśmy się po okolicy.



Tomek znalazł nawet Bardzo Groźną Tablicę informującą o tym, że Rząd prowadzi tu badania między innymi przepływu wody i NIE WŁAZIĆ, bo o włażących zostanie poinformowane samo FBI.


Wisienką na torcie okazały się tytułowe schody. Ponieważ ze względu na wątłość słabo je widać na zdjęciu, pozwoliłam sobie dołożyć strzałki.


Prowadzą one ze szczytu tamy aż do poziomu wody, która z niej wypływa, tuż przy tunelach spustowych [?], czyli wymagają pokonania około stu metrów wysokości. Stopnie wykonane są z metalowej kratki i aż strach patrzeć czasem na dół.





Na dole była też małą ciekawostka w postaci kapitalnych kamieni (po raz kolejny pożałowałam, że nie znam się na geologii i nie umiem napisać dokładniej, co to było). W zwykłej szarzyźnie zatopione były jaśniejsze kluski, czasem nawet można było dostrzec ich krystaliczność, albo też układały się w ciekawe wzorki;


A jak wróciliśmy po dwustu siedemdziesięciu stopniach na górę, to już W OGÓLE nie było nam zimno J


Ma dnie naszą uwagę zwróciło też malowidło ryby - najwyraźniej powiązane z tablicą upamiętniającą myśliwego/wędkarza.


I jeszcze kilka zdjęć z powrotu...





W drodze napotkaliśmy też nieco dzikiego życia.


W Visitor Center namierzyłam też książeczkę, którą chyba zamówię sobie na urodziny: przewodnik po dziko roznących kwiatkach z wydawnictwa Audubon. Nawet laik sobie z tym poradzi, bo najpierw szuka się kwiatysia na zdjęciach ułożonych według kolorów, a potem przeskakuje do części czarno-białej z opisami, łaciną, historyjkami itp.

W książeczce znalazłam naprędce camas – kamasję, roślinę, której korzeniami poczęstowali Indianie zgłodniałych L&C oraz ich drużynę, co skończyło się powszechnymi kłopotami kiszkowymi, bo członkowie wyprawy nie byli do tego zielska przyzwyczajeni, a dla Indian było to powszechne pożywienie.


W visitor center dowiedzieliśmy się też, że stanowa roślina Idaho, jaśminowiec, została po łacinie nazwana Philadelphia lewisii - właśnie na cześć "naszego" Lewisa.


A tak w ogóle, to jesteśmy tu:


Brak komentarzy: