środa, 18 czerwca 2014

14:66. letnio, biedronkowo

Wśród słów (od 5 maja przebiłam się przez ponad 33 000 w Książce, plus kilka tysięcy słów tłumaczenia korespondencji i pisań rozmaitych) wyciupuję małe odcinki czasu na poklejenie, jako że obiecałam przywieźć w lecie trochę dzieł na aukcję na obóz dla dzieci niepełnosprawnych. Cieszę się, że mam kartki pozaczynane kilka miesięcy temu, więc wiele im nie trzeba - dołoży się to i owo i można sklejać.

Tyle, że czasem powstają przeszkody - okazuje się nagle, że klej się był wylał (jak u Brzechwy - idzie klej i po kolei napotkane rzeczy klei.) I mycie poklajstrowanych przedmiotów zabiera połowę odcinka czasu wyznaczonego na krafty. Dobrze, że klej nie zdążył jeszcze całkiem zaschnąć i stworzyć z ołówków, dziurkaczy i pędzelków trwałej rzeźby nowoczesnej.



Na jutro zaś potrzebna mi szybka kartka z biedronką - zrobiłam więc najpierw prototyp...


... a potem już na czysto, ale jeszcze nie sklejone. Rozważam dorzucenie spodniej warstwy skrzydeł z kalki.


A co do słów jeszcze - przez to, że nieustannie kontroluję to moje tłumaczenie, nasiliła się chyba wrażliwość (delikatnie się wyrażając) w dziedzinie językowej. Odkąd pozbyliśmy się kablówki, podglądamy czasem tutejszą polską telewizję, chwilami robioną przeraźliwie nieprofesjonalnie. Wiadomo, nie każdy wie, jak się zachować przed kamerą, ale fantastycznie byłoby, gdyby znalazł się tam ktoś w rodzaju szybkiego trenera, kto pouczyłby gości przed występem, że patrzenie się w stolik albo sufit podczas mówienia wygląda nieciekawie itp. I że przed kamerą nie dłubie się w nosie. Albo też ktoś z "okiem", kto by dostrzegł, że sadzanie dość korpulentnego pana redaktora za biurkiem nie kryjącym niezgrabnie rozłożonych nóg to nie jest najlepszy pomysł.

Jeśli zaś chodzi o słowa - gołym okiem widać, które wiadomości przeciupano na chybcika z angielskiego, jak na przykład tę wczorajszą, o wegetacji w Kalifornii - w sensie roślinności. Okoliczna wegetacja ucierpiała w pożarze. Brr. Nie wspominając o drobnych przekrętach językowych w rodzaju siedzi jak mysz kościelna pod miotłą. Dzwonią niby, ale nie do końca wiadomo, w którym kościele.

I trochę to smutne, bo telewizja czy radio "na obczyźnie" powinny nieść przysłowiowy kaganek oświaty i pilnować polszczyzny. A tu takie niedbalstwo i potem nie ma się co dziwić, że mamy cziskejk z piczesami.

Żeby jednak nie było samego narzekania - wczoraj pojawił się w programie pan profesor inżynier mostolog i mówił PIĘKNIE. Balsam dla uszu, mniam.

PS. Nigdy nie wiem, jak pisać - Kaliforni czy Kalifornii. Okazuje się, że jest na to regułka (cytuję z sjp.pl):

Wyrazy zapożyczone zakończone w Mianowniku na -nia ;w Dopełniaczu, Celowniku i Miejscowniku zapisujemy z kończówką -nii.

Czyli jedziemy do piekarni* w guberni w Kalifornii grać na waltorni.

*Albo też do piekaterii - w mianowniku wymawia się piekaterija, piękne słówko wymyślone przez T w Kostaryce na wzór ichniego panadería, frutería, zapatería itd.

Brak komentarzy: