...i lutego też nie lubię, bo jest za krótki. W harmonogramach przydałyby się te dwa-trzy dodatkowe dni na wydobycie materiałów, pdfów wszystkich, jpegów i co tam jeszcze kto ma przysłać. A tak - to kroi się praca w weekend, bo mam stresa, że inaczej nie wyrobię się przed wyjazdem na Kostarykę. Trochę tam będzie improwizacji, bo też chyba nie zdążę się przygotować tak, jakbym chciała. Grunt, że mapa jest i lista przystanków oraz noclegów.
Na zakładzie czuję się przysypana niedbałością ludzką. Nie żebym ja nigdy nie popełniała pomyłek - ale przynajmniej się, kurka, staram, jak coś gdzieś wysyłam, żeby sprawdzić. A tu u naszych drogich reklamodawców marketingowcom brakuje ortografii, a grafikom - pojęcia o miarach. Albo po prostu tak ze wszystkim pędzą, że nie mają czasu porządnie sprawdzić. Albo są paskudne niedbaluchy i jak rozpuszczone dzieciaki przyzwyczaili się, że redakcja wszystko wypoprawia, albo przynajmniej sprawdzi i każe poprawić, jak sama nie będzie mogła.
Dziś ogromna, bardzo znana firma o globalnym zasięgu przyprawiła mnie niemal o płacz - cztery dorosłe osoby na stanowiskach kierowniczych zachowują się jak dzieci. Nie dość, że sami nie są w stanie pilnować harmonogramów i trzeba im o wszystkim przypominać, to jeszcze zażyczyli sobie, że w tytule emaila ma być najpierw YELLOW LIGHT, kiedy jeszcze są dwa tygodnie czasu, a potem ma być jeszcze drugie przypomnienie, kilka dni przed terminem, i RED LIGHT w tytule.
Jak ktoś może coś takiego wymyślić? I jak to możliwe, że pozostałe trzy Ważne Osoby nie powiedzą pomysłodawcy, że się wygłupia? I żeby się nawet nie przyznawał, że taką bzdurę wymyślił?
Wysłałam więc YELLOW LIGHT i RED LIGHT, ale nic się nie działo, nikt nie raczył odpowiedzieć, więc wczoraj poszedł email z hasłem RED LIGHT AND BLINKING - że miga. Bo reklama potrzebna dziś, bo ma być wystawiona na stronie na marzec.
Wreszcie jedna kobita się odezwała - że przygotowują pliki. I nawet przyszły te pliki, o 16:30. Tylko że w nazwie produktu, wypisanej wołami we wszystkich reklamach, była literówka. Bo żaden z kierowników nie sprawdził. Odesłałam, poprawili.
Ale - co już całkiem mnie zesłabiło - ten sam błąd był w materiałach, które przysłali do czegoś innego w zeszłym tygodniu i też odesłałam, żeby poprawili.
I tak sobie dziś myślę, tonąc we frustracji - a może bym takiej Wielkiej Globalnej Firmie przestała sprawdzać pisownię i literówki, a co mnie to, niech mają byle co. I jak ktoś spartaczy wymiary, to nie my będziemy poprawiać, tylko niech oni się męczą. Ale czasem byłoby to podcinanie gałęzi, na której sami w redakcji siedzimy, bo nad nami wiszą z kolei harmonogramy z drukarni i prościej po prostu jest zrobić, co się da, na miejscu, zamiast czekać aż reklamodawca poprawi i fafnaście razy przypominać, że mają przysłać plik.
Uef, będzie lepiej. Jakoś zacisnę zęby i się przebiję przez te przeszkody. I może nawet uda mi się nie znielubić reklamodawców :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz