wtorek, 11 października 2011

1003. na zachód, na północ (1/3)

Przyturlaliśmy się wczoraj pod wieczór z wyprawy, więc czas na małe sprawozdanko (w trzech częściach, bo ileż zdjęć można wytrzymać :)

Oto plan wyprawy - we wtorek wieczorem wyjechaliśmy z domu i w środę rano, po krótkiej drzemce na parkingu przydrożnym, byliśmy w Minnesocie, u źródeł Mississippi.


Mississippi na początku wygląda zupełnie niewinnie;  ot, rzeczka wypływająca z ni to jeziora, ni to mokradła, odgrodzonego rządkiem kamieni:


Na pniaku-słupku obok wypisane jest, że to ważne miejsce, początek wielkiej i długiej rzeki, która następnie turla się 3700 km z okładem do Nowego Orleanu, a czyni to nader leniwie, bo różnica poziomów na tej odległości wynosi jedynie 450 metrów.


Na chwilę rzeczka staje się jeszcze węższa - przekroczyć się jej nie da, ale przejść na bosaka jak najbardziej.


W parku stanowym Itasca mają sobie też trzydziestometrową wieżę, której czubek dość mocno telepie się na wietrze. Byłam jednak dzielna, wylazłam, i sfotografowałam rozpalone jesienne ulistnienie otaczających lasów:


Potem czekał nas długi skok do południowowschodniego rogu Północnej Dakoty - można jechać na pilocie automatycznym, bo autostrada I-94 przez cały niemal stan zasuwa sobie "poziomo", wschód-zachód, prawie że nie ma okazji, żeby sobie pokręcić kierownicą :)

Odmiana nastąpiła koło Dickinson, gdzie przy autostradzie zobaczyliśmy takie coś - rzeźbę ze złomu ponoć, sygnalizującą, że należy zjechać na południe, na Enchanted Highway...


...przy którym stoi siedem takich wielkich rzeźb. Zapadał już zmierzch, co podkręciło atmosferę tajemniczości, a przy rybach poczuliśmy się, jakbyśmy wpadli na dno akwarium:


Nocleg zaplanowaliśmy w miasteczku Amidon, prawie że najmniejszym mieście powiatowym w calusieńkich Stanach, bo liczącym aże... dwadzieścioro mieszkańców. (Mniejsze jest tylko jedno w Teksasie - dziewiętnaście :) Miałam trochę wątpliwości, czy ten kamping naprawdę istnieje, a z drugiej strony było już całkiem ciemno, więc się cokolwiek zestresowałam... Kamping jednak był! I nawet były znaki, że się doń zbliżamy!
Kiedy podjechaliśmy, panowała tam głucha cisza. Niedługo zjawił się jednak zarośnięty młodzian, który na zapytanie o kawalątko ziemi pod nasz namiot machnął ręką ku trzem drzewom i pobrał $10. Podejrzewam, że była to transakcja typu z-ręki-do-kieszeni, z pominięciem urzędu podatkowego :)
Trzy drzewa jedynie troszkę chroniły przed nocnymi wichrami, które omal nie powyrywały szpilek z ziemi, ale niezmiernie wdzięczni byliśmy, że wśród dwudziestu mieszkańców Amidon znalazł się jeden, który nas przyjął na swój teren.

Rano wstaliśmy przed świtem i pojechaliśmy na pola, gdzie dawniej płonął pod ziemią węgiel. Teraz, po ponad stu latach, już wygasł, ale za to po drodze odbył się piękny wschód słońca.


Główną atrakcją dnia był Theodore Roosevelt National Park, pełen niezwykłych formacji z udziałem bentonitu (który powstał ponoć z pyłów wulkanicznych, jakie spadły na te tereny w czasach, gdy powstawały Góry Skaliste bardziej na południe)...


...oraz scorii - tu też niegdyś płonął pod ziemią węgiel, który wypalił wierzchnią warstwę piasku i gliny na cegłę (sprawdzałam - nawet dzwoni w ten miły dla ucha sposób, charakterystyczny dla cegły):


Jeden z przystanków na parkowej pętli to widok na koryto rzeki Little Missouri. Miało się tylko patrzeć, a zlazło się do kanionu... i potem się wyłaziło wąską rynną w zboczu, wyrobioną przez potok w porze bardziej deszczowej, omal nie wdepując w małego wężyka, który raczył się zwinąć na jednym z domniemanych stopni.


Na wspomnianej pętli można by się zatrzymywać co kilkaset metrów, bo zjawiska tam są zaiste niezwykłe. Trzeba jednak sunąć naprzód...


...jeśli jednak widzi się samotnego bizona spokojnie wcinającego trawę, to przecież KONIECZNIE trzeba stanąć i uwiecznić:


Noc nad sztucznym jeziorem Sakakawea, utworzonym przez tamę na Missouri, była trudna - nasz samotny, jedyny na całym polu namiotowym domek targany był wichrami i zalewany wodą. Zakończyło się to tylko jedną kałużą wewnątrz, która dała się dość łatwo wysączyć. Nic to w porównaniu z potopem podczas lipcowej wyprawy do Missouri.

Za to następny dzień zaczął się ładnie i indiańsko... ale o tym już w następnym odcinku :)

Brak komentarzy: