poniedziałek, 30 lipca 2007

dwanaście zdjęć z weekendu

Weekend przeleciał z prędkością odrzutowca, a wrażeń jest tyle, że podjęto uchwałę o wyhamowaniu przez następne cztery dni, bo a) powoli przytyka się urządzenie do rejestrowania wspomnień, b) trzeba się przygotować do Wyprawy. Nie nadążamy też z kronikami tekstowymi i fotograficznymi.
Tak więc w bieżącym tygodniu siedzimy w domu, ewentualnie z jednym wyjściem do sklepu z papierem, bo mam kupon na 5 darmowych kartek i przecież nie mogę pozwolić, żeby przepadł, a ważny jest tylko do końca lipca.
W sobotę udałyśmy się na babską wyprawę do Milwaukee, jakieś 100 km na północ, do Wisconsin. Głównym celem było muzeum sztuki, a przede wszystkim sam budynek przypominający wielką łódź (muzeum jest na brzegu jez. Michigan). Najciekawszym elementem są ruchome „skrzydła” dachu, ale widziałyśmy je tylko w pozycji złożonej. Wnętrze wygląda jak-nie-z-tego-świata; wszędzie biało i lśniąco, z błękitem przezierającym przez szpary w dachu... i jak się to wszystko trzyma, że takie sklepienie nie spada?


Kolekcja dzieł nie jest być może zbyt wielka, ale jest kilka obrazów impresjonistycznych i kilka przedmiotow bardzo starych, na przykład egipski sarkofag czy malowidło Madonny z 14 wieku. Obejrzałyśmy też wystawę specjalną – kilkadziesiąt obrazów Camille Pissarro. Za każdym razem zadziwiam się nad talentem malarzy, którzy z kolorowych ciapek tworzą takie niesamowite dzieła! Ustaliłyśmy, że najbardziej podobają nam się dwa obrazy: wiosenne roztopy oraz kwieciste zbocze. (Zdjęć z Pissarra nie mam, bo nie wolno było. Pożyczyłam z netu.)

Powyższy obraz był NA PEWNO; co do poniższego nie mam pewności.

Udałyśmy się potem w kierunku autostrady, a podrodze natknęłyśmy się jeszcze na meczet.

W drodze powrotnej, jako że miałyśmy trochę czasu, zahaczyłyśmy o piękny nadjeziorny park stanowy Illinois Beach. Jak ja lubię, kiedy idzie się wśród zielska i potem nagle pojawia się woda bez końca – i te kolory! Można stać i się gapić. Tym bardziej, że na jednej z plaż pływali sobie na deskach zaprzągniętych do wielkich tekstylnych skrzydeł, zasuwali po wodzie tak, że czasem wręcz odrywali się od powierzchni. (Czasem też znikali pod wodą, ale tylko na chwilkę.)


Myślałam, że w niedzielę będzie jakiś spokojny dzień, ale z głosowania wynikło, że pojedziemy do Muzeum Nauki i Przemysłu (jakoś bardziej mi pasuje nauki i techniki... ale industry to przemysł, więc jeśli się chce tłumaczyć słowo w słowo...) Widzieliśmy takie mnóstwo wszystkiego, że pamięć się przepełnia i trzeba liczyć na zdjęcia. Najbardziej mnie chyba zaskoczyła gigantyczna kolejka – najpierw myślałam, że zrobili model Chicago widzianego od strony jeziora, potem, że jest to Miasto z przedmieściami, a na koniec, jak już przeszłam za łańcuch górski, okazało się, że model sięga aż do Pacyfiku! Po tym wszystkim jeżdża niczym wije śliczne małe pociągi, zatrzymują się czasem na stacjach, wjeżdżają do tuneli, turlają się po mostach... Nie wiem, ile miejsca zajmuje ta cała instalacja, ale z pewnością jest największa, jaką widziałam. W każdym razie nad nią wisi prawdziwy Boeing (który też się zwiedza.)
Z innych działów można wspomnieć anatomię człowieka z wielgachnym modelem serca, do którego się wchodzi, dział kosmosu z kapsułą, która była na Księżycu, dział o Internecie, o technikach przedstawiania obrazów (całkiem ciekawie wyglądaliśmy w termowizji :). I jeszcze genetyka, wahadło Foucaulta, dział robotów, stare statki i samochody, trójwymiarowy film o rafie koralowej, łódź podwodna, lotniskowiec, replika starego miasteczka z kinem i filmem Chaplina, astronomia, dział energii z modelem prętów z elektrowni atomowej, dział o ropie naftowej... Aha, i jeszcze zjazd do kopalni: wychodzi się na kilkupiętrowy szyb, czeka w kolejce (niestety... ale nawet nie była bardzo długa), po czym zwożą ludzi windą niby do kopalni 200 m pod ziemię. Wszędzie czarno, „wyngiel”, zakręcone chodniki, a przewodniczka w górniczym uniformie opowiada o kopalnianych zagrożeniach i demonstruje działanie kilku bardzo hałaśliwych maszyn, a pośród tego przewożą jeszcze zwiedzających telepiącą kolejką z metalicznym szczękaniem. Ledwo nam czasu starczyło na obejście całości, a ostatnie części przelatywaliśmy szybko; astronomii nawet nie skończyliśmy, bo przyszedł strażnik i wyprosiwszy nas, zgasił światło.
Oto część kolejki oglądanej z balkonu:

Jesteśmy w termowizji!

To musiał być człowiek o naprawdę wielkim sercu...

Wahadło Faucaulta.

Tomek zawiózł nas następnie na Chińczykowo, do najmniejszego chyba parku na świecie, wciśniętego między rzekę a tory kolejowe, autostradę i osiedle mieszkaniowe, gdzie domki są ciasno koło siebie, ale świecą schludnością i staraniem właścicieli. Tuż obok jest chiński rynek (akurat odbywał się jakiś „odpust” ze straganami) oraz małe centrum handlowe. Wdepnęliśmy tam do malutkiej restauracyjki „Wielki Mur”, gdzie jedzenia dano nam tyle, że jeszcze dziś będziemy mieć z tego obiad. Smakowało bardzo znakomicie, a dodatkową atrakcją był fakt, że dookoła byli sami Chińczycy i nawet rachunek nabazgrany był chińskimi krzaczkami.Potem jeszcze zaliczyliśmy – głównie w celu zakupienia pamiątkowej chińskiej łyżeczki – chińskiego dolarowca o najwęższych przejściach między półkami, jakie kiedykolwiek widziałam. Jest tam jednak tyyyyle fajnych przedmiotów, szczególnie miseczek.. szkoda wielka, że nie są mi potrzebne. Trzeba było też zajrzeć do chińskiego spożywczego; dobrze, że chińską dzielnicę zwiedzaliśmy w takiej właśnie kolejności, bo inaczej R za nic nie dałaby się zaciągnąć do restauracji, obejrzawszy we wspomnianym sklepie suszone koniki morskie, jelenie rogi, ogórki morskie i ptasie gniazda. „Wielki Mur” wpisujemy jednak na listę knajpek do odwiedzania, jeśli się będzie w tamtejszej okolicy.

Brak komentarzy: