piątek, 1 czerwca 2007

smurf maruda

Niby dzień dziecka, a mi się ciągle coś nie udaje. Wczoraj popsuł mi się ulubiony klapek – w pracy musiałam sobie go naprawić w sposób mało atrakcyjny za pomocą taśmy i zszywacza. Potem udałam się na zakupy, bo idę jutro na wesele i nie mam co na siebie włożyć. NIENAWIDZĘ zakupów ciuchowych. Buty, torebki – jeszcze ujdzie, spoko, ale ubrania to okropność. Szczególnie w zimie, kiedy trzeba wkładać i zdejmować milionpiencet warstw. Czas jednak najwyższy, żeby się zaopatrzyć w kilka nowych rzeczy. Nabyłam dwie spódnice, jedne przykrótkie portki, ze dwie bluzki, nowe klapki – znowu kłopot, bo jedyna para, jak mi się podobała i była w moim rozmiarze miała tylko prawego bucika... lewego zeszukałam się chyba z dziesięć minut po całej okolicy.
Tomuś nie był przekonany, że potrzebne mi są nowe buty – „czemu twierdzisz, że szklanka jest w połowie pusta? Przecież jest w połowie pełna. Popsuło ci się tylko 50% butów. A nikt nie wyrzuca rzeczy popsutych w 50% i nawet jeśli człowiek jest zużyty tylko w połowie, to przecież się go nie usypia.”
W drodze powrotnej zajechałam na myjnię, bo pojazd też już błagał o umycie. Wycieram potem resztki wody, patrzę – szyba pęknięta. Niedużo, z boczku, może jakieś 20 cm, ale zawsze to usterka... Kolejna – po posutej klimatyzacji i szwankującym nagłośnieniu. I jednym łupieżu oraz jednym miejscu, gdzie lakier zwyczajnie bezczelnie się łuszczy. No ale tak już bywa, jak się ma jeździdełko nie pierwszej młodości.
W jednej z reklam w marcowym (!) wydaniu znikła twarz – reklamodawca przysłał plik w ostatniej chwili i na dodatek w złym rozmiarze, więc musieliśmy go zmodyfikować i gdzieś po drodze wcięło tło z twarzą. Bu.
Kołki przysłały nam dziś plik z reklamą, która trzy razy zamroziła mi kompa – miał prawie 80MB. Nie umieli zrobić pdf-a albo jpg-a, załadowali format eps. Fe. Restartowanie komputera kilka razy pod rząd to żadna frajda.
W red. czuję się conieco lekceważona przez własną szefową. Nie będę się rozpisywać na pół kilometra, ale jakoś mi nie pasuje codzienność do tego wielkiego zapraszania na degustację win – chyba tylko po to, żeby było dodatkowe „ciało” i żeby obszar dookoła stołu nie świecił pustkami. Muszę się jakoś z tego wywinąć, bo najwyraźniej ukształtował się jakiś zakichany KLUB, mający się spotykać co miesiąc w kolejnych domach. Niedoczekanie, żebym marnowała czas w taki sposób oraz kasę – bo taka impreza wynosi jednak parę stówek. Gdyby to było spotkanie na temat podróży (prawdziwych, a nie od jednej winiarni do drugiej) – to owszem, byłabym zainteresowana.
W ogóle jestem zestresowana, bo w weekend zapowiada się pędzenie od jednej rzeczy do drugiej, a jeszcze by wypadało posprzątać, bo z kątów zaczynają wyzierać kocie kłaki. Wczoraj oczywiście miałam plany nad planami, ale te zakupy mnie tak wykończyły, że nadawałam się jedynie do spania. A to marne 2.5 godziny łażenia po sklepach. Między wspomnianymi już rzeczami zakupiłam na naj-wyprzedaży czarną koszulkę nie w moim rozmiarze, bo przypięty był do niej podwójny sznurek przeraźliwych koralików – myślałam najpierw, że nadadzą się do kraftów, ale dzisiaj rano patrzę, a tu mi pasują do tych nowych portek! (Kiedy mi się rozlecą nte nowe klapki, też mi zostaną koraliki, hehe, ale sprytna jestem, co.)

Brak komentarzy: