czwartek, 30 stycznia 2014

1415. na drzewach i pod wodą

Nadeszła fala upałów, z pięć stopni pod zerem. Gdzie klapki? Gdzie szorty? Nie musiałam się dziś pakować w szaliki i czapki, ani odskrobywać auta - cóż za luz. Człowiek robi się zmęczony od samego taszczenia na swoim ciele kilogramów ubrań.

A w kartkowni - ciepło. Ćwierka ptactwo, a w tropikalnych różach i niebieskościach bujają się delikatnie koniki morskie.




środa, 29 stycznia 2014

1414. pudełko muzyczne

Zdaje się, że trzeba przyspieszyć prezentację prac, bo fabryka ostatnio wypuściła całe mnóstwo produktów, więc mam zaległości. To dziś rzucamy pudełko, które poszło na Akcję Specjalną - znów z wersetami, tym razem związanymi z muzyką.





wtorek, 28 stycznia 2014

1413. największy cyferblat w domu

Nowy eksponat nam w chałupie się był pojawił - T i P pracują ostatnio w starym banku, który przerabia się na restaurację. To prawie zabytek - co prawda, próby nadania mu oficjalnego certyfikatu zabytku skończyły się fiaskiem, ale struktura jest stara (z lat dwudziestych zeszłego wieku) i piękna.

Wyrzucano w owym zabytku zegar - tutaj sobie można zobaczyć, jak to wyglądało jeszcze niedawno. Ciężka, marmurowa tarcza wisiała tuż nad wejściem do ogromniastego sejfu. A teraz wisi u nas nad kominkiem :)



Dla dopełnienia historyjki jest też fotka z czasu remontu - zegar już przejęty przez nowego właściciela, sejf, rzecz jasna, nie do ruszenia.


A na górze jest kopuła, a na jej szczycie - szkieuka!!


Z innej beczki - wiadomostka pogodowa: jeśli gdziekolwiek widzi się fioletową mapę, nie jest to dobry znak, nawet jeśli bardzo się lubi kolor fioletowy. Oznacza on bowiem wściekłe mrozy i chyba kolor nosa oraz kończyn po spędzeniu niewielkiej nawet ilości czasu na zewnątrz. Przywykłam już do tego, że w porze wyjścia do pracy jest gdzieś między -15 a -20, ale w ostatnich dniach znów zjechało poniżej -20, a odczuwalna poniżej -30.



Ale będzie jeszcze kiedyś wiosna, prawda?

piątek, 24 stycznia 2014

1412. kostarrrrrryka

Ta-dam! Jest trasa następnej wyprawy. Co prawda, można powiedzieć, że to cały czas żywy organizm, ten plan wycieczki, bo tu się dorzuca, tam się wycina, żeby jakoś się wymieścić.

Na poniższej mapce trzeba sobie jeszcze dowyobrazić odcinek z San Jose do Puntarenas, od którego zacznie się jazda w pierwszy dzień - potem zaś wsiada się na prom i płynie z Puntarenas na półwysep, do jednej z dwóch miejscowości - zależy, na jaki akurat prom zdążymy. 



Oprócz promu będzie jeszcze drugie pływanie - do parku narodowego Tortuguero na wschodnim wybrzeżu. Nie da się tam zajechać, można zalecieć samolotem (ceny zaporowe) i na początku zmartwiliśmy się, że ceny łodzi też nie dla nas, a przy tym płynięcie z miasteczka Limon trwa za długo, żebyśmy się wyrobili. ALE wszędobylski internet znalazł też inną metodę, potwierdzoną potem w przewodniku drukowanym jako bezpieczną, choć niewygodną. UNCOMFORTABLE - tak to było określone. I jak się ma problemy z kręgosłupem albo jakieś strachy, to raczej nie będzie się czerpało przyjemności.

Bo najpierw jedzie się na koniec świata dżunglą po drodze asfaltowej, potem po żwirowej. Skręca się gdzieś na środku plantacji bananów, potem przy boisku do nogi itp. Zajeżdża się nad rzekę, wsiada się do łodzi z lokalsami, no i płynie koło półtorej godziny, może dwie - bo pora sucha i może zajść konieczność wyjścia z łodzi i przepchania jej przez mieliznę.

I dociera się na koniec, po krętej rzece w dżungli i szerokiej rzece, do której wpada owa wąska, do Tortuguero, gdzie DOK dla łodzi oznacza małą plażę przy dużym drzewie. I tam zostaje się na noc.

Kilka zdjęć pożyczonych z odnośnej strony:



Można też sobie wykupić za kilkadziesiąt $$ albo i za stówę "zwiedzanie dżungli" za pomocą łodzi. Ale nas nie stać... a poza tym - taka jazda transportem publicznym (za jaki się uważa ową eskapadę) jest o niebo ciekawsza. Choć nie ma co zakładać na nią ładnych nowych adidasków, bo teren wygląda na mocno błotnisty. No i to przepychanie łodzi przez mielizny.

wtorek, 21 stycznia 2014

1411. taaakie miałam plany na długi weekend...

...a wyszło z nich niewiele, bom się rozchorowała. Zaraza jakaś zapanowała na zakładzie i kilka osób wzięło ją na przechowanie do domu, między innymi ja.

Udało się jednak zaliczyć bibliotekę z Alicją, dokończyć klepanie tekstu jednego, trochę kartek, oraz puzderko, które pójdzie na Akcję Specjalną:




środa, 15 stycznia 2014

1410. czerwone stokrotki

...bo akurat trafiły się fajne ścinki ceglastego papieru, na dodatek ciut błyszczącego; wylądowały w okolicach jasnokremowo-czarnych wzorków od Mrouh, a na stole leżał też ścinek kartonu o fakturze kamyczków (takoż z Polski, z innego prezentu) - i oto mamy czerwone strokrotki w czerni i kremie.


Żółty, szary, miedziany - trochę nietypowy zestaw kolorów, ale przecież trzeba chwilami zapuścić się w mniej oczywiste kombinacje!


I trzecie stokrotki, które tak naprawdę powstały jako pierwsze.


Dziś rano już-już miałam skończyć serię ogrodową (ostatnie doniczki i konewki, jakie miałam przygotowane), ale z szufladki z małymi akrylkami zaczęły piszczeć taczki z kwieciem, że im kółko od nieużywania rdzewieje... no i chyba to nie będzie jeszcze koniec kwiatysiów.

wtorek, 14 stycznia 2014

1409. art journal z czekoladką

Art journala dawno tu nie było... wracam zatem do stron uklejonych chyba ze dwa miesiące temu - z resztek różnych, które szkoda mi było wyrzucić. Ze sreberka zalecającego, by zachęcać siebie do podejmowania wyzwań (albo jakoś tak) - a ostatnio nie mam właściwie nawet czasu, żeby się zastanawiać nad wyzwaniami, nad tym, czy są trudne -  szczególnie w pracy: trzeba po prostu wbijać widelec w to, co właśnie spadło na biurko i starać się nie spaprać zagadnienia. I tak dalej.


Nie chodzi oczywiście o to, żeby wymalować sobie pysok na kolory występujące w naturze tylko w upierzeniu ptactwa egzotycznego i na rafie koralowej - ale czasem mam wrażenie, że wdałam się właśnie w coś tak oderwanego od rzeczy robionych poprzednio, jak owe kolory makijażu.



A guzików nigdy nie ma za wiele - i kiedy patrzy się na nie z bliska, to i księżyc można dojrzeć...



poniedziałek, 13 stycznia 2014

1408. wpadłszy w ciąg

...kartkowy, znaczy się. Obiecałam dostawę dzieł na pewną akcję charytatywną i w weekend przysiadłam wreszcie fałdów. Nakleiłam całą stertkę kartek... po czym pstryknęłam im zbiorczą fotkę i przyłamałam się ilością kwiatysiów i różowizny.

Czy ja naprawdę nie umiem zrobic kartki bez kwiatka??

W kolejce stoją jednak (jak tylko skleję ostatnią parę różowiastych babeczek oraz mały zestaw konewek i doniczek z wiadomo czym) pieczątki z żaglowcami i rowerami, więc może nie będzie tak źle. I pod żadnym pozorem nie ciachać różowych papierów!!

Prezentację zacznę od koników morskich, gdzie tło powstało ze ścinków (jak widać, i tu nie obeszło się bez motywów roślinnych). Cieszy mnie też efekt uzyskany z gruzełkowych proszków, choć obawiałam się, czy kuchnia nie pójdzie z dymem, bo proszki trzeba podgrzewać od spodu, a jeśli się na kartonik nalepi drugą warstwę kartoników, to ciężko to idzie i prędzej się papier zbrązowi, niż proszek stopi w należytym stopniu.




piątek, 10 stycznia 2014

1407. kolorowa praca w toku

Pomalowałam dziś rano wczorajsze stempelki i aż mnie to cieszy. Kolorki, co prawda, jakoby kiczowate - ale ta miniseria taka właśnie będzie, różowinkowo-niebiesia.


A z całkiem innej beczki: dostałam w pracy email z Polski, po angielsku, od firmy z Krzywaczki. W życiu o Krzywaczce nie słyszałam, więc poszłam do wiki popatrzeć, gdzie się taka miejscowość znajduje itd.

Wszystko fajnie... tylko ta informacja, że mieszkańcy Krzywaczki składają swojemu lokalnemu bóstwu ofiary z turystów???

 
A na dodatek gość, który przysłał email, ma na nazwisko ŻĄDŁO... 
 
Nie próbuję nawet opisywać, jakie obrazy jawią mi się w wyobraźni na podstawie tych danych.

czwartek, 9 stycznia 2014

1406. zimne kartki w zimie

Wbiłam nożyczki w nowe papiery, które dostałam na gwiazdkę - papierów masa, trzy bloki wielkości płyt chodnikowych, a wymodziłam z nich całe dwie kartki :)

Chyba nadal dochodzę do siebie po akcjach świątecznych.

I sobie myślę - jak się to stało, że wśród tych wściekłych mrozów, zamiast zabrać się za jakieś kwiatysie albo tematy plażowe, naciupałam lodów??


Nowość poza tym nastała - zrobiłam karteluszkę po polsku. Zamówione mam stempelki z polskimi hasłami, ale póki co wystukałam na maszynie z nadzieja, że to będzie wyglądało bardziej na wintaż, niż plan awaryjny.


Następne w kolejności będą kartki z cudnymi stemplami przysłanymi mi przez Szanowną Mrouh - dziś rano odbiłam Stazonem, wieczorem się będzie malowało. Węszę klimaty buduarowe.


No i jeszcze notka o zimie: mamy na osiedlu "linijki" garaży. Przed linijką, w której mieszka nasz pojazd, kończy się trawnik idący na tym zdjęciu od prawej strony. W zimie spychacze usypują tam pryzmę śniegu i po jej długości można poznać, jak poważne były opady. Obecnie podziałka wskazuje, że pryzma sięga do szóstych drzwi - to nie żarty!


sobota, 4 stycznia 2014

1405. w szponach zimy

Pogoda to zwykle dość nudny temat - w naszym przypadku nadchodzi jednak taka ekstrema, że zapiszę. Otóż na poniedziałek rano, kiedy będę udawać się do pracy, prognostykator zapowiada następujące temperatury:


Tak: temperatura stojąca minus dwadzieścia dziewięć, odczuwalna - minus czterdzieści cztery. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek w życiu doświadczyła ujemnej temperatury z czwórką z przodu.

Trochę się czuję winna, bo w Polsce zdarzyło mi się kilka razy pokpiwać z ludzi, że w okolicach zera już marzną. A my w Chicago to ho-ho, wytrzymali jesteśmy, nie takie zimy się miewa. No to przyszła zima, z miesiąc temu, i siedzi i szczerzy zębiska, i wbija pazury, jeśli się człek nie opakuje w połowę zawartości szafy. Nawet zaczęto tym atakom zimy nadawać imiona - wcześniej w tym tygodniu był Herkules, teraz, zdaje się, Ion. 

Na fejsie trafiłam tekścik o tym, jak Chicagowianie interpretują temperatury - bywały już podobne o Ruskich, ale ten jakoś bardziej do mnie trafia.

15°: Arizończycy trzęsą się z zimna. Chicagowianie nadal się opalają.
10°: Kalifornijczycy próbują włączyć ogrzewanie. W Chicago zasiewy w przydomowych ogródkach.
5°: włoskie auta nie odpalają. Chicagowianie jeżdżą z otwartymi oknami.
0°: woda destylowana zamarza. Jezioro Michigan nieco gęstnieje.
-5°: Florydianie ubierają futra, ciepłe gacie, czapki i rękawiczki. Chicagowianie nakładają lekkie kurtki.
-10°: w Chicago odpalają ostatniego grilla przed nadchodzącymi chłodami.
-20°: Wszyscy w Phoenix (Arizona) umarli. W Chicago zaczynają zamykać okna.
-25°: Kalifornijczycy uciekli do Meksyku. W Chicago harcerki chodzą od domu do domu i sprzedają ciastka.
-30°: Hollywood przestał istnieć. W Chicago ludzie wyciągają z szaf zimowe kurtki.
-40°: W Waszyngtonie padło ogrzewanie. Mieszkańcy Chicago wpuszczają na noc psy do domu.
-100°: św. Mikołaj uciekł z Bieguna Północnego. W Chicago frustracja, bo przestały odpalać samochody.
-273°: Zero stopni w skali Kelvina. Ustaje ruch atomów. Mieszkańcy Chicago zaczynają mówić: "Ochłodziło się".
-500°: Piekło zamarzło. Chicagowska drużyna baseballa wygrywa mistrzostwa świata.

PS. T twierdzi, że powyższa lista to strasznie stary dowcip - gwóźdź taki, że już raz zardzewiał i poszedł ze złomem do huty, przetopili go na nowy i już nawet ten drugi zdążył zardzewieć. Trudno. Ja widzę po raz pierwszy :)

piątek, 3 stycznia 2014

1404. oczy zamarzają...

 ...kiedy się wychodzi do pracy przed dziewiątą, a na zewnątrz jest minus dwadzieścia trzy, odczuwalna pewnie parę stopni niżej. Te parę stopni właściwie nie ma znaczenia - jest po prostu bardzo zimno i tyle. Poniżej jakiegoś -15 podział skali termometru na jakiekolwiek jednostki nie ma już sensu.

Ale nie można powiedzieć, jest przy tym wszystkim ładnie, bo przez kilka ostatnich dni sypał śnieg. Potem trochę przestał, ale prognoza pogody znów zaczęła używać słowa blizzard, więc to chyba nie koniec opadów.
 


Rozum zaś krąży za pomocą słów a to w okolicach góry Hermon, a to w Jordanii, a to w Turkiestanie. Albo w krajach ze starożytnymi językami - dowiadując się przykładowo, że profanacja, jeśli popatrzeć na słowa, z których pochodzi, oznacza na zewnątrz świątyni, czyli trochę inaczej, niż nasze polskie znaczenie. Albo angielski sincere też jest ciekawe - istnieje teoria, że pochodzi od sin cere, czyli bez wosku, czyli odnosi się do danych targów, na których sprzedawcy maskowali pęknięcia w ceramice czy rzeźbach woskiem właśnie. Bez wosku oznaczało właśnie, że sprzedawca nie oszukiwał - był uczciwy i szczery.

Tylko że nigdzie nie mogę znaleźć bardziej naukowego potwierdzenia tej ostatniej teorii - więc może to etymologia ludowa, kolejne nowe pojęcie, odkryte kilka tygodni temu.