wtorek, 29 kwietnia 2008

przyrodniczy zawrót głowy

Przedstawiam niniejszym nowego mieszkańca – brodziatego smoka El Lizardo. Przybył do nas w niedzielę razem ze swoim dobytkiem: akwarium, konar, miska na wodę, dwie miski na jedzenie, dwa pudełka na świerszcze, ze dwa tuziny żywych świerszczy, sucha karma dla świerszczy, mokra karma dla świerszczy, uzdatniacz wody, trzy lampy, grzałka, termometr, witaminy, martwe mączniki młynarki, żywe mączniki młynarki, małe szczypce, duże szczypce, sucha karma dla jaszczura, mokra karma dla jaszczura, małe pudełko do przenoszenia jaszczura, trzy worki piasku, kawałek drewna, spryskiwacz do skóry, sześć zapasowych żarówek i zasmażka. Żartuję – ale tylko co do zasmażki. Nie można powiedzieć, żeby jaszczur podróżował z małym bagażem.
I teraz wygląda to tak: jaszczur siedzi i gapi się na świerszcza albo w przestrzeń. Kot siedzi i gapi się na jaszczura. Pisklak siedzi na łóżku i gapi się na cały zwierzyniec. A ja gapię się na to wszystko przechodnio po drodze do łazienki.

Piękne ubarwienie na grzbiecie - nie mogę się nadziwić, jak te łuseczki są perfekcyjnie ułożone.

W niedzielę nasadziłam na balkonie zielska – wybraliśmy się z T do Walmarta i małżonek nawet dokonał wyboru co do zestawu gatunkowego. Oprócz aksamitek, petunii, celozji (?) i omączonego młynarza mamy szczypiorek, bazylię, koperek oraz zielone i żółte paprysie. Wczoraj musieliśmy jeszcze dokupić gleby, bo brakło, więc dziś czeka mnie ciąg dalszy sadzenia.
Kontynuując temat zwierzęcy – spiknęłam się ze schroniskiem dla zwierząt, które w weekend będzie miało stragan z ręcznie robionymi rzeczami na Festiwalu Bzów w Lombard. Wyprodukuję dla nich conieco kartek – ruszyła mnie telewizyjna reklama innej organizacji zwierzęcej, proponująca zapisanie się na comiesięczne datki. Wszystko pięknie, ale o ile stacje telewizyjne nie puszczają tych reklam za darmo, to idą na nie całkiem spore kwoty! Jakoś mi się to nie zgadza.
A w takim lokalnym schronisku wiadomo, że pieniążek idzie rzeczywiście na zwierzaki – tym bardziej, że można samemu kupić przedmioty czy jedzenie z listy potrzeb, jaką zamieścili na swojej stronie w internecie. Przeczytałam, że pomiędzy marcem a wrześniem przybywa do nich dwa tysiące kotów i kociąt... a ile do tego jeszcze psów, królików, ptactwa... Tak sobie myślę, że zbieranie pomocy dla ludzi jest chwalebne, ale człowiek powinien jakoś być w stanie się w końcu wziąć w garść i zarobić na siebie. Zwierzaki nie mają takich szans...
Zmiana tematu, żeby było optymistyczne zakończenie – w długi weekend majowy wybieramy się do Missouri w temacie Marka Twaina. We wrześniu Teksas, a ostatnio myśli błądzą mi też wokół Zachodniego Wybrzeża planowanego na przyszły rok, jako że właśnie wysłaliśmy papiery dla Szwagra, który ma przyłączyć się do wyprawy. Plan jest taki, żeby lecieć do Seattle, zwiedzić parki w Oregonie i w Kaliforni, po czym wracać z San Francisco. W San Fran koniecznie trzeba będzie zjechać Lombard Street – oto zdjęcie satelitarne:

sobota, 26 kwietnia 2008

Sprostowania

W dzisiejszy sobotni wieczór chciałabym zdementować kilka niedawnych wiadomości - na wypadek, gdyby czytał to ktoś z Polski, kto przejął się niedawnymi wieściami z tut. kraju.
Po pierwsze - tydzień temu było trzęsienie ziemi. Podobno niektórzy nawet odczuli wstrząsy, ale że były koło chyba czwartej nad ranem, przespaliśmy sprawę. Dowiedzieliśmy się za to, że w okolicach dolnego czubka Illinois jest uskok tektoniczny (?) i że od bardzo dawna bywają tam wstrząsy. Raz nawet do tego stopnia, że Mississippi dość znacznie zmieniła koryto i pewna wioska, która znajdowała się po wschodniej stronie rzeki, po wstrząsach znalazła się na brzegu zachodnim.
Po drugie: niektóre polskie gazety napisały, że Ameryce grozi głód, bo w supermarketach zaczęto racjonować żywność. Jest to wiadomość podobna do słynnego dowcipu o rozdawaniu mercedesów na Placu Czerwonym. Nie chodzi o zwykłe sklepy, tylko o pół-hurtownie, gdzie trzeba się zapisać, wpłacić składkę i następnie kupować ilości typu szesnaście butelek płynu do naczyń, pięciokilowa zgrzewka puszek z rodzynkami albo czterdzieści kotletów w zmrożonych w jeden brykiet.
Racjonują ponoć tylko ryż i to tak, że nie można sobie kupić więcej, niż trzydzieści siedem kilo za jednym zamachem. Po kiego grzmota zwykłemu śmiertelnikowi trzydzieści siedem kilo ryżu, który po ugotowaniu zawaliłby chyba kuchnię po sam sufit???
Do wykupywania rzucili się podobno restauratorzy i rzeczywiście spowodowali jakieś zawirowania, więc sklepy trochę postanowiły ich wyhamować.
Po trzecie: wiadomość o tym, że w Chicago masowo strzelają i że zarząd miasta wytoczył specjalne siły zbrojne na ulice, żeby ludność spacyfikować. Strzelaniny odbywają się na porządku dziennym na Murzynowie i rzeczywiście ostatnio niebywale przybrały na sile. Oglądam sobie rano wiadomości, przygotowując się do pracy i prawie codziennie jest informacja, że ktoś właśnie na tamtych terenach zginął od kuli: albo w wojnie gangów, albo został przypadkowo trafiony, bo znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym momencie.
I z tej wiadomości można by przeskoczyć na temat wielki jak ocean o różnicach w społeczeństwie, o przepaści między ubogimi a bogatymi, o dyskryminacji rasowej... ale to już nie dzisiaj, bo jest za późno, a dzień był męczący.

piątek, 25 kwietnia 2008

El Lizardo

Pisklak po powrocie od kolegi: Słuchajcie, mam takie pytanie... Czy mielibyście coś przeciwko temu, żebym przyniósł do domu jaszczurkę?
My (gwałtownie przebudzeni z telewizyjnego letargu): jaszczurkę? Jaką jaszczurkę?
P: No, taką na 30 centymetrów... od kolegi, bo jego mama się przeprowadziła do miejsca, gdzie nie można mieć zwierząt i dała mu kota, rybkę i jaszczurkę.
My: I co, w pokoju u ciebie by to siedziało?
P: Tak, nawet dostałbym takie szklane pudło, terrarium, razem z lampką i patykiem, pod którym jaszczurka się chowa.
My: aha. A co taka jaszczurka je? Sałatę?
P: Nie, chrząszczami się żywi.
My: I skąd się bierze te chrząszcze? Będziesz łapał na łące?
P: Nie, już się dowiedziałem: kupuje się w pudełku, sześćdziesiąt chrząszczy za pięć dolarów. Żywych.
My. Aha. A ile takich chrząszczy jaszczurka zjada dziennie?
P: Podobno jednego.
My: No to czym będziemy żywić pozostałe pięćdziesiąt dziewięć? Może trzeba im kupić pudełko żywych mrówek na przykład?
P: E, nie wiem, będę się musiał dopytać.
My: Dobrze by też było wiedzieć, czy to zwierzę jest już dorosłe, żeby się potem nie okazało, że mamy w domu krokodyla. Albo że będzie chciało zjeść naszego kota.
P: Kolega mówił, że jeszcze może ze dwa cale przybędą.
My: a co to jest dokładniej za jaszczurka? Nie jest czasem jakaś drapieżna? Nie pluje jadem? Trzeba się dowiedzieć, jak sięnazywa i poczytać coś, zanim weźmiemy gada do domu.
P: No właśnie kolega mówił, ale to Amerykanin i nie zrozumiałem, bo nie znam tego słowa.
My: To powiedz, żeby ci napisał na kartce. Że macocha ci kazała się dokładnie dowiedzieć. Jestem macocha, to mi wolno :D

czwartek, 24 kwietnia 2008

Dzień Zielonej Mgiełki

"Dzień Zielonej Mgiełki" brzmi trochę jak święto w chińskiej powieści. I tu muszę zrobić długawą dygresję: dostałam dziś mianowicie email w sprawach zawodowych od Mayumi z Japonii, w którym między innymi wspomniano, że będą świętować Golden Week, co to za święto - i okazuje się, że 3 maja Japończycy mają... Dzień Konstytucji. NIEMOŻEBYĆ! Natrzaskałam w te pędy list do Mayumi, boć to przecież niesamowity zbieg okoliczności.
Wracając jednak do Zielonej Mgiełki. Jest to święto ruchome i przemieszcza się w zależności od warunków pogodowych. Obchodzi się je wtedy, kiedy na drzewach pojawiają się maleńkie zielone pączki i gałęzie wyglądają jakby były osnute właśnie zieloną mgiełką. Każdy rodzaj drzewa ma w zasadzie swój Dzień, bo listki zaczynają kiełkować zależnie od gatunku, ale trzeba się skupić i wypatrzyć czas, kiedy zjawisko jest najbardziej powszechne. Można powiedzieć, że w naszej okolicy już jest po święcie.
Aha, a wspomniałam, że sama sobie to święto wymyśliłam?
:D
Było niedawno wspomnieniowo o Niagarze, a dzisiaj wrzucimy płyteczki-kampeczki, czyli kafelki z Campeche. Mam ich całą kolekcję :). Poniższe pochodzą z katedry na głównym placu.


I jeszcze kilka szkieukowych produktów z ostatnich dni. Jutro przynoszę koszyk z kartkami i zakładkami do pracy, a reszta idzie na Etsy.





wtorek, 22 kwietnia 2008

wspomnienia znad Niagary

Z Chicagolandu nad Niagare
Na wyprawe do Kanady wyjechalismy zanim jeszcze przyslowiowy blady swit zajrzal nam w okna. Bylo tuz po pierwszej, kiedy spakowalismy auto na trzydniowa wyprawe nad Niagare: dojazd przez Michigan, granica, kawalek Kanady, wodospady, powrot przez Ohio ze zwroceniem uwagi na park narodowy Cuyahoga (tak! Od czasu doczasu trafia sie park nie-na-zachodzie!)
Byla to nasza pierwsza wspolna wycieczka zagraniczna; nie bardzo dalo sie to odczuc, bo straznicy na granicach machali jedynie reka, nie zagladajac nam do paszportow, zartujac co najwyzej, ze futro na kierownicy podkresla moj kolor oczu. Jezyk ten sam, ludzie tacy sami – moze jedynie dziwne wrazenie wynikajace z tego, ze po kanadyjskiej stronie odleglosci podane sa w kilometrach.
Po drodze nad wodospady zahaczylismy o sluze na kanale Welland. Laczy on dwa sposrod Wielkich Jezior – Erie i Ontario, umozliwiajac pokonanie odcinka Drogi Wodnej Swietego Wawrzynca, ktory w przeciwnym razie bylby nie do przebycia dla statkow z powodu Wodospadow. Roznica poziomow na 43 kilometrach kanalu wynosi 95 metrow z okladem; na pokonanie tej trasy, urozmaiconej osmioma sluzami, statki potrzebuja zwykle okolo 11 godzin.
Pierwsze spotkanie z kanalem nastapilo przy wjezdzie do miejscowosci St. Catharines, pieszczotliwie nazywanej przez tubylcow „St. Kitts”. Zobaczylismy mianowicie podnoszony most, ktory oprocz mechanizmu nie stanowil w zasadzie zbyt ciekawego obiektu: ani specjalnie dlugi, ani piekny... dopiero kiedy po powrocie ze sluzy zobaczylismy go w akcji – kiedy pod wywindowanym wysoko ponad nasze glowy przeslem przeplywal ogromny, barwny masowiec – latwiej bylo zrozumiec sens jego konstrukcji, a zarazem zadziwic sie skala zjawiska.
Na sluzie numer 3, umiejscowionej wlasnie w St. Catharines, zbudowano niewielkie muzeum – klasyczny „visitor center” z modelami sluzy, kanalowymi eksponatami i calym mnostwem ciekawych informacji. Zajechalismy na parking tuz nad kanalem, a przed oczami stanela nam wielka zelazna sciana – burta masowca „Lake Michigan”. Wrazenie robil ogromne – on sam i niesamowita precyzja, z jaka jego zaloga wsunela olbrzyma w waskie koryto sluzy. Spod jego bokow ledwo bylo widac zielonkawa wode, konsekwentnie naplywajaca do zbiornika.
Dosc sporo czasu spedzilismy na dogodnie wybudowanym pomoscie, umozliwiajacym blizsze przyjrzenie sie procesowi przemieszczania statku. Kazdy pracownik obslugi zna swoje miejsce, wykonuje sprawnie wszystkie czynnosci, a jednoczesnie nie widac wsrod tych ludzi pospiechu czy stresu. Statek osiaga wreszcie wyznaczony poziom i wyplywa lekko ze sluzy, kierujac sie ku podnoszonemu mostowi.
Ruszamy ku Niagarze; dosc niespodziewanie mijamy po drodze liczne winnice, kuszace bilboardami, by sie w nich zatrzymac, podegustowac, a moze nawet zanocowac (agroturystyka? winoturystyka?) Ladujemy wreszcie w bardzo odpustowym miasteczku Niagara Falls (Ontario), pelnym kolorowych sklepikow, pamiatek i knajpek. Wysoko nad dachami goruje wieza Skylon; wyjechalismy, rzecz jasna, na gore, by napatrzyc sie na wodospadowe zjawisko z lotu ptaka. Po raz drugi tego dnia okazuje sie, jak wazne dla uzmyslowienia sobie wielkosci sa „obiekty towarzyszace”: ze Skylonu oddzielony od glownego amerykanskiego wodospadu Bridal Veil to cieniutka wstazka; dopiero kiedy u jego stop wypatrzylismy ciemnoczerwone pomosty i wedrujace po nich malenkie ludziki, zaczelismy sie zastanawiac nad skala.
Kilka godzin pozniej sami zreszta znalezlismy sie na tych pomostach. Wielka frajda, jaka jest wedrowanie w wodnej mgielce, poprzedzona byla, niestety, dlugasnym czekaniem w kolejce. Warto bylo! Warto bylo tez przywdziac malo twarzowe plaszczyki i sandalki, bo na dole jest slisko i mokro. Potezna struga wody, bijaca zdawaloby sie z jakiejs podniebnej skaly, jest tuz tuz, na wyciagniecie reki. Na jednym z tarasow mozna sie „podstawic” pod prysznic, a na innym, podobnie zalanym woda, usmiechnac sie na widok znaku „palenie wzbronione”.
Kiedy juz zamierzalismy wracac na gore, nad Niagara rozblyslo slonce i unoszace sie wokol mgielki zabarwilo teczami. Byl to jeden z najwspanialszych widokow, jakie napotkalismy w naszych wedrowkach. Rownie piekny kolor ma sama woda, szczegolnie dobrze widoczny na falach przewalajacych sie przez krawedz urwiska Wodospadow Podkowy. Cudna zielen, „szklana” i przezroczysta, butelkowa, mozna powiedziec.
Siedzielismy na lawce zachwyceni kolorem, dzwiekiem potega... obliczajac, ile wagonow wody przeplywa tuz obok i nie tylko przeplywa, ale rowniez czeka na splyniecie. Po amerykanskiej stronie zachowano bardziej naturalne otoczenie Niagary, minimalnie zmienione tylko drozkami i parkingami; mimo, ze wszedzie jest mnostwo ludzi, latwo jest zatopic sie w podziwie. Warto tez przejsc sie po nadrzecznych zakamarkach Koziej Wyspy i znalezc, na przyklad, miejsce, gdzie woda plynie sobie spokojnie i tylko kilkadziesiat metrow dalej widac unoszacy sie nad nia „dym”, zwiastujacy gwaltowny koniec leniwego biegu.
Powloczylismy sie po okolicy, czekajac na wieczorne oswietlenie okolicy. Zawiedlismy sie troche – wlaczono kilka barwnych reflektorow i na tym koniec, a spodziewalismy sie jakiegos spektaklu (w koncu bylo swieto.) Udalo sie jednak podejsc blisko amerykanskich wodospadow i stanac tuz przy pedzacej, spienionej strudze delikatnie zabarwionej na rozmaite odcienie.
Niagara to miejsce, ktore mozna polecic kazdemu – zachwyt jest gwarantowany, szczegolnie jesli sie zejdzie na dol i stanie oko w oko z zywiolem.

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

fajne miejsce

Zwiedzaliśmy w niedzielę Graue Mill w Oakbrook. Niestety, nie udało się zrobić zdjęć Nowym Wspaniałym Aparatem - aparat ów ma wielkiego pecha bateriowego. T zamówił akumulatorki i ładowarkę w piątek dwa tygodnie temu. Długo nie przychodziły, więc wysłał email. Nic. Zadzwoniłam - nic. Zadzwoniłam drugi raz, zostawiłam niemiłą wiadomość, po czym zadzwoniłam natychmiast jeszcze raz. Gostek odebrał - niby że poczta wcięła. Wyślą dzisiaj nowe.
Kupiliśmy więc zwykłe paluszki, bo na Kołderkach udało mi się zrobić chyba z osiemdziesiąt zdjęć na dwóch zestawach paluszków. Aliści tym razem baterie prosto ze sklepu miały jakiś rzadki prąd, bo nawet obiektyw nie chciał się wysunąć, nie wspominając o fotografowaniu czegokolwiek.
Miałam jednak mój stary aparat, który z kolei ma kłopoty mechaniczne i czasem się wyłącza bez potrzeby.
Szyld na młynie - taki stary, a jeszcze mieli!

Młyńskie koło. Muszę się w tym miejscu przyznać, że byłam przekonana, że jedziemy do wiatraka :). A tu się okazało, że na wodę. Piękna sprawa, płynie sobie oddzielona nitka rzeki i napędza mechanizm.

A wszędzie dookoła wiosna!

Prezentacja mielenia - gość był nieco drętwy, ale cały program obsługują ochotnicy, którzy niekoniecznie są profesjonalistami. Proszę uprzejmie zwrócić uwagę na miotłę na środku zdjęcia - T uważa, że do zamiatania takim przyrządem konieczne są trzy ręce :)

Na wyższych piętrach wystawiono całe mnóstwo eksponatów - sprzęty, narzędzia, odzież, meble... i żelazko do robienia zagiętek. I fragment quilta.

Pokój dziecinny z zestawem lalek.

U prząśniczki siedzi jak anioł dzieweczka... akhem, może nie do końca dzieweczka, ale pierwszy raz w życiu widziałam na żywo działający kołowrotek! Niesamowita sprawa i MNÓSTWO roboty z wytworzeniem odzieży.
- Mamo, mamo, chciałabym nowy sweterek!
- Masz tu, dziecko, owieczkę - wyhoduj sobie.
W piwnicy można sobie obejrzeć wielkie koła i przekładnie napędzające młynowy mechanizm. W tejże samej piwnicy w latach Wojny Secesyjnej ukrywali się też zbiegli niewolnicy, jako że młyn był stacją kolei podziemnej, dogodnie zlokalizowaną na brzegu rzeki.
W piwnicy było kilka eksponatów związanych z niewolnictwem - na przykłąd plakat z listą "cennych niewolników" na sprzedaż.

piątek, 18 kwietnia 2008

szmatkowo-papierowo

Dopiero co był poniedziałek i już piątek... tydzień śmignął jak japońska kolejka. A tyle jest do opowiedzenia! I tyle jeszcze ciekawych zdjęć pikowanek.
Zaczynam od fragmentu jednego ze stoisk. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam paski szmatek pozwijane w ciasne rolki, a okazało się, że wiele sklepików tak właśnie sprzedaje. Ach, te kolorki, stosiki - przypuszczam, że wiele osób kupuje szmatki na targach właśnie skuszona prezentacją, bo przecież w zwykłym sklepie można się wspaniale zaopatrzyć.
(Experymentuję też z inną ramką, ale chyba te poprzednie są fajniejsze.)

Kilka fotek z bliższa - nie ma końca podziwianie mistrzostwa autorów i autorek.

Żeby nie było, że ja sama nic nie robię: T zamówił sobie wczoraj kartkę urodzinową dla brata. Zawsze mam kłopot z męskimi rzeczami, bo nie da się zbytnio wykorzystać biedronek, żuczków, kwiatysiów i kokardek. Trzeba myśleć outside the box.

Natworzyłam też kartek - torebek. Zobaczymy, czy będzie popyt... obecnie główną motywacją jest chyba to, że po chałupie plączą się sterty papieru i trzeba go jakoś z domu wypchać :)
Torebusie najpierw grzecznie leżały na papierach, a potem udały się na spacer na balkon. W końcu wiosna!

poniedziałek, 14 kwietnia 2008

kołderkowe sprawozdanie

Odwiedziłam wczoraj festiwal „quilts” czyli... no właśnie, nie wiadomo do końca czego. Bo rozpędziłam się, żeby napisać „czyli patchworków”, ale jest to dość marne tłumaczenie. W gg wychodzi, że to kołdra, pikować, pikowanie. W wikipedii polskiego odpowiednika w ogóle nie ma. Kołdra oddaje tylko część znaczenia, więc chyba wymyślę własne słowo, na przykład pikowanki. Większość wczorajszych eksponatów była w jakiś tam sposób pikowana.
Ale do rzeczy. Po pierwsze – centrum wystawowe w Rosemont to kolos. Wysiadłam na parkingu (jedenaście $$ ze mnie zdjęto!) i poczułam się, jak mała czerwona krwinka, która wpadła do żyły – tuby, którą naród wędrował ponad ulicą i przez zakamarki do holu, gdzie kupowało się bilety (10$ - nie tak źle).
Weszłam na salę i dzieła sztuki – bo inaczej się tego nie da nazwać – zwaliły mnie z nóg. Ileż to trzeba czasu i precyzji, żeby wymyślić, pociąć, pozszywać – i to w tak elegancki sposób! Było kilka pikowanek dwustronnych, i nie chodzi o to, że szyje się dwa osobne kawałki i potem łączy: jeden kawałek materiału, na którym są aplikacje i właśnie ani supełka nie widać. Po obu stronach ślicznie.
Jeśli chodzi o tematykę, to rozpiętość była ogromna: od najbardziej klasycznych zszywanek (ha, kolejne fajne słowo na określenie tej techniki) z bloków geometrycznych poprzez kwiaty, krajobrazy, architekturę i... kosmos, aż po całkiem odjechane kompozycje nie tylko ze szmatek. Rozmiary też prezentowano rozmaite: od pocztówek (niestety, nie wolno było fotografować) aż do kołder na wielkie łóżka.
Myślę, że największe wrażenie zrobiła na mnie praca Zeny Thorpe z Kalifornii na temat greckiej urny. Jej inspirację stanowił wiersz Johna Keatsa „Oda do greckiej urny” oraz iluminacje z piętnastowiecznego włoskiego manuskryptu Biblii, The Urbino Bible.
Pozwalam sobie zamieścić zdjęcia większe, niż zwykle – proszę cierpliwie czekać na załadowanie; warto się przyjrzeć, ile tam jest szczególików. I ta kołdra, choć spora – właśnie wielkości łóżka – jest calusieńka robiona ręcznie, nie ma tam ani jednego maszynowego szwa! (szwu? Hm.)
Białe wypukłości to koncert techniki trapunto - gdzie między dwie warstwy materiału wkłada się grubsze elementy i zaszywa w taki sposób, żeby były widoczne zamierzone wzory.


Oprócz wystawy była też część handlowa. W większości szmatki, co mnie trochę dziwi, bo w zwyczajnych sklepach kraftowych czy materiałowych szmatek jest bez liku i myślę, że taniej wychodzą, niż na takich targach. Były też akcesoria typu supernożyczki, niezniszczalne pokrowce na deski do prasowania itp. Załapałam się na kilka pokazów technik, a na jednym ze stoisk (lubię je sobie nazywać „stragany”, bo jakoś fajniej brzmi, bardziej kraftowo) wręczono mi torebkę z małym krafcikiem do wykonania. Był to zestaw do techniki zwanej English Paper Piecing. Polega ona na tym, że kartoniki określonych kształtów obszywa się szmatkami – tymczasowo, fastrygą. Potem te kawałeczki się łączy i kiedy elemencik jest ze wszystkich stron połączony z sąsiadami, to fastrygę można wypruć i kartonik wyciągnąć. (Gdyby ktoś koniecznie chciał, to mogę zamieścić instrukcje.)
Nie mogłam się powstrzymać od wypróbowania; poniższe zdjęcie pokazuje rezultat próbki. Potem jeszcze każdy kwiatek obszywa się jedną dodatkową warstwą, potem robi się ze sto pięćdziesiąt takich zestawów oraz małych elementów do zatkania dziur między nimi, potem się wszystko skłąda do kupy, podszywa jakimś materiałem, dodaje obrąbek... i nie minęło pięć lat, a JUŻ mamy quilta :D.
Jedna z podobnych zszywanek znalazła się na okładce targowego katalogu, który wykorzystałam tutaj jako tło, a potem zobaczyłam ją na żywo.


I chyba tyle na dziś – aha, jeszcze tylko fotka nabytych wczoraj skarbów.

piątek, 11 kwietnia 2008

Co się ostatnio robi

Kupuje się aparaty fotograficzne. T zakupił nową zabawkę, bo poprzednia trochę się popsuła i – niesamowita sprawa – znalazł całkiem nowy aparacik za cenę naprawy! Czekamy teraz z utęsknieniem na ładowarkę i dodatkowe baterie/akumulatorki. Na razie próbne zdjęcie „chwasta”, czyli naszej pięknej petunii. Bez żadnego poprawiania, bez niczego.

W niedzielę byliśmy w Brookfield ZOO – znowu kilka zdjątek z nowego aparatu. Zobaczyłam wreszcie AARDVARKA – dziwne zwierzę afrykańskie, z wyglądu skomponowane z części składowych innych stworzeń: ogon of kangura, brzuch i ryjek od świnki, uszy od zająca. Po polsku nazywa się toto mrównik.
Kilka zwirzów:

Pojutrze z kolei wybieram się na imprezę w Rosemont, którą w skrócie nazywam „targi kołderek” – Quilt Show mianowicie. Spodziewam się tam wystawy patchworków, od których szczęka opadnie mi do samej ziemi, a także mnóstwa stanowisk targowych ze szmatkami, guzikami, akcesoriami i nie wiadomo czym jeszcze. Niestety, ani Tomasz ani Pisklak nie chcą ze mną iść. Ciekawe dlaczego. Przecież będzie tak ciekawie!
Z ciekawych rzeczy jest też link do instrukcji jak przerobić starą książkę na torebkę.

Jeśli zaś chodzi o najnowsze kraftowanie, to wczoraj mnie wzięło na eksperymenty z „przyjaznymi środowisku” koralikami z... butelek po Nałęczowiance. Kolorek miły i taki ciekawy materiał – od dawna mnie kusiło, żeby coś z tego zrobić. Jak się wytnie kółeczko na ok. Centymetr średnicy i przysmędzi delikatnie nad świeczką, po czym wypali się dziurkę – to wychodzą takie fajne płyteczki. Nie podejmuję się wyprodukowania całego sznurka takich koralików, ale można przecież połączyć je z prawdziwymi.
I niby są ekologiczne, bo wykorzystują surowiec wtórny – ale z drugiej strony smędzenie z całą pewnością wytwarza jakieś szkodliwe smrodki, choćby w miniaturze. Czyli jest tak, jak zwykle się dzieje z ekologią; na jednym końcu coś zaoszczędzimy, wykorzystamy, ale na drugim – szkodzimy.
Dłubię też po kawałeczku album dla Mamy o syropie klonowym :) Mama jest jego wielką fanką, więc skrapuję kilka zdjęć z wycieczki na syropowy festiwal. Ot, taki żarcik, można powiedzieć.

I jeszcze kilka produktów papierowych – zastanawiam się nad odrodzeniem sklepiku na etsy, ale nie wiem, skąd brać czas... i tak, jak zwykle, stoi/leży cała kolejka rzeczy do zrobienia :).



poniedziałek, 7 kwietnia 2008

szkic o Campeche

Campeche czyli kolorowy zawrót głowy.
Meksykańskie miasteczko Campeche niczym się nie wyróżnia, dopóki nie wjedzie się na teren Starego Miasta, od niemal dwudziestu lat znajdującego się na liście dziedzictwa światowego. Wystarczy jednak wjechać w jedną z wąskich uliczek, prawdopodobnie wybrukowaną kamieniem z nieistniejących części murów obronnych – i trudno przestać robić zdjęcia, bo każdy budynek zachwyca detalami fasady.
Zanim udaliśmy się na bliższe oględziny kolorowych domków, obstalowaliśmy sobie pokój w hotelu Colonial. Po raz kolejny zaskoczyła nas tamtejsza procedura, mianowicie oglądanie pokoju oraz szczegółowe objaśnienia wszystkich szafek, kranów i wyłączników, dokonywane przez pokojówkę – zanim się zapłaci i dostanie klucz. Pokój zgodnie z meksykańską tradycją okazał się ciekawy kolorystycznie, jako że ściany pomalowane były na różne kolory, na przykład różowy, pistacjowy, żółty... W łazience zaś mieściła się skomplikowana plątanina rurek i kurków na tle pięknych, starych płytek. Cały hotelik to budynek „z przeszłością” – na zewnętrznej ścianie tablica z ceramicznych płytek objaśniła nas, że mieszkał tam niegdyś nie kto inny, a Gubernator Tabasco wraz z małżonką, Donią Gertrudą Eulalią Gorostietą y Zagasti el Teniente de Rey de Campeche. Na środku znajdował się z kolei uroczy dziedziniec i tylko nowoczesne drzwi o nieciekawym kształcie psuły historyczne wrażenie.
Zwiedzanie zaczęliśmy od pozostałości siedemnastowiecznego ośmioboku murów przy bramie lądowej (Puerta de Tierra) i od kilku bastionów (baluartes), jakie się jeszcze zachowały. Świetna gratka dla tych, którzy lubią wdrapywać się tu i ówdzie. Troszkę rozczarował nas fakt, że choć wedle przewodnika mini-muzea w bastionach miały być za darmo, to jednak wszędzie trzeba było uiścić niewielką kwotę. A na murach poczuliśmy się nawet chwilowo uwięzieni, bo studentka-bileterka wpuściła nas na górę, po czym zamknęła bramkę i sobie poszła.
Wybraliśmy się następnie w stronę Zatoki Meksykańskiej, po drodze zachwycając się na każdym kroku niesamowitą kolorystyką domków; naprawdę trudno uwierzyć, że calusieńkie miasto jest tak wymalowane! Nawet jeśli środek domostwa jest zrujnowany, to zewnętrzne mury lśnią jaskrawymi barwami i rozmaitymi zakrętasami.
Trochę znienacka pojawił nam się przed oczami barokowy kościół Templo de San Jose;o tyle osobliwy, że jedna z iglic zamiast zwykłą wieżyczką, zwieńczona jest... latarnią morską. Front budynku ozdabiają liczne kafelki, których w całym Campeche jest mnóstwo; niektóre niemal wpychają się przed oczy, jak choćby dekoracje na ławkach otaczających główny plac (Parque Principal), a innych trzeba trochę poszukać, choćby zaglądając między kraty w oknach, gdzie kryją się piękne parapety.
Zatrzymaliśmy się potem na wspomnianym głównym skwerze – głównie żeby obejrzeć zbudowaną na przełomie XVI i XVII wieku katedrę (Catedral de la Concepcion Immaculada). W dzień jest bardzo ładna, ale o wiele większy zachwyt budzi wieczorem, kiedy jest sprytnie podświetlona – podobnie jak cały plac zresztą, gdzie kwitnie życie towarzyskie. Kiedy nadszedł cieplutki wieczór, na scenie na środku placu zainstalowała się orkiestra dęta pod wodzą dość energicznego dziadka, zastąpiona mniej więcej po godzinie przez podstarzałego nieco piosenkarza z gatunku mexico-disco.
Po bokach placu rozłożono z kolei stoły do gry najwyraźniej przypominającej bingo, a kto spragniony czy zgłodniały, mógł sobie skorzystać z obnośnych i stacjonarnych bufetów. Wieczór spędziliśmy zatem w nader przyjemnej atmosferze, racząc zmysły wzroku i słuchu niezapomnianymi wrażeniami.
Należy jeszcze wspomnieć, że nad Zatokę Meksykańską zdążyliśmy w sam raz na zachód słońca. Pospacerowaliśmy trochę nabrzeżnym bulwarem, pooglądaliśmy pomniki nie znanych nam bohaterów, zapodziwialiśmy ognistą kulę zanurzającą się w szybkim tempie w lśniących falach – i właśnie nadszedł czas powrotu na rynek, do serca Najbardziej Kolorowego Miasta na Jukatanie.

jeszcze chwilkę o zło-dziejach

Na pewnym blogu, na który zaglądam, pojawił się dziś wpis o zachowaniu naszych rodaków i przyprawił mnie znów o przygnębienie. Nie będę się rozwlekać kolejny raz i wywnętrzać na temat dziadostwa, jakie Polacy odstawiają - bo po prostu wstyd. U nas niedawno zaczęły się pojawiać daty na pudełkach z proszkową śmietanką do kawy, bo pewnie podejrzanie szybko wychodziła. Ale dzisiaj patrzę - nadal mamy pudełko z datą 14 marca, a z naszego ekspresu korzysta dobrych kilkanaście osób! Tyle, że oprócz mnie z imigrantów jest tu tylko jeden Taj.
Jakieś to strasznie żenujące, żeby takie drobne i tanie rzeczy kraść... (nie żeby kradzież drogich przedmiotów była w jakikolwiek sposób usprawiedliwiona.) Ale to powinno być poniżej ambicji delikwenta, takie złodziejstwo. Tym bardziej, że delikwent pochodzi z kraju niemal stuprocentowo chrześcijańskiego. Przynajmniej statystycznie.
I taki złodziej nie ma na tyle rozumu, żeby zdać sobie sprawę, że okrada sam siebie - bo działa na szkodę firmy, w której pracuje i albo firma będzie zmuszona wydać więcej na tą kawę czy płyn do naczyń, albo po prostu przestanie je kupować. Ale czego się można spodziewać po osobie, która kradnie płyn do mycia naczyń?!?

sobota, 5 kwietnia 2008

Nieprzyjemnostka czyli wpis trochę rozgoryczony

Kobalt zaliczył pierwszą maleńką stłuczkę. Stałam sobie na skrzyżowaniu, grzecznie czekając na zielone światło, a tu ŁUP z tyłu. Klamoty mi trochę pospadały, wyskakuję, a tu za mną baba otwiera okno i woła "ajmsoooory ajmsooory". Sądząc po akcencie - Polka, Rosjanka albo Ukrainka, na pewno wschodnia Europa. Po buraczanym kolorze farby na włosach - tym bardziej. (Nie wiem, co za dziwaczna moda z tym buractwem na głowach - podczas ostatniej wizyty w Polsce zaobserwowałam, że mniej więcej połowa kobiet farbuje włosy na ten nieznośny kolor, który w naturze nie występuje chyba na żadnym innym gatunku fauny.)
Wracając do tematu: pytam o ubezpieczenie, a ona kombinuje, że "notink hapent", ja krzyczę, że mi auto podrapała. Ponieważ stałyśmy na środku skrzyżowania, mówię jej, żeby zjechała na parking tuż obok. I tu wykazałam się galopującą naiwnością, bo zajęłam się zjeżdżaniem, a babsztyl po gazie i zwiał.
Tu nauczka na przyszłość: w przypadku wypadku, szczególnie jeśli ma się do czynienia z wschodnią europą (celowo z małej litery), nie należy się przejmować blokowaniem skrzyżowania, tylko włączać awaryjne i konfiskować dokumenty. Bo na uczciwość najwyraźniej nie ma co liczyć.
Smugi na Kobalcie zapewne nie będą zbyt znaczące po wyczyszczeniu i nawoskowaniu, a z pewnością nie stanowią powodu do wymiany zderzaka, więc bardziej mnie boli i zniesmacza zachowanie baby. Gorzkie to i mało patriotyczne, ale nie pierwszy raz szanowni rodacy (i pokrewni) popisali się nieuczciwością czy innym chamstwem. Niedawno opowiedziano mi historię o tym, że w Polsce ktoś w nowym bloku na zdawałoby się bezpiecznym osiedlu trzymał w piwnicy rowery i mu je ukradziono. W bloku jest domofon, potem drzwi do korytarza w piwnicy, potem do samej piwnicy, potem jeszcze rowery były przypięte grubym łańcuchem do kraty - nic nie pomogło. Przecież to jest chore! Nie może mi ta historia wyjść z głowy i myślę o niej co najmniej raz dziennie.
Przypomina mi się pierwszy blok, w którym mieszkałam tutaj: było w piwnicy pomieszczenie na rowery i nie mogłam się nadziwić, że nie były nawet przypięte do niczego, a przed światem zewnętrznym chronił je tylko domofon. I chyba nie ginęły, skoro stało ich tam stado.
Przypomina mi się też, że kiedy w bardzo podobnej sytuacji jak dziś stuknął mnie Meksykanin, to grzecznie się zatrzymał, nie uciekał, dał dokumenty do spisania itd. Dlatego - gdyby nie to, że w Polsce jest Rodzina - wakacje stanowczo wolałabym spędzać na przykład w Meksyku.

środa, 2 kwietnia 2008

przygotować oczęta na oglądanie fajnych rzeczy

Dzisiaj będą różności do oglądania. Zaczniemy od fajnych linków.
Sklep Yarnia - podobno można tam stworzyć własną włóczkę; wybiera się kolory i na miejscu skręcają w odpowiedni sznurek.
Blog na stronie Craftzine - codziennie pojawia się kilka kraftowych postów. Jedna wielka inspiracja, tylko czasu brak!
Maya Road - wiele jest miejsc, gdzie oferowane są materiały do kraftów, ale ten jakoś mi wpadł w oko. Można się też zapisać na newsletter.
Tutaj jest kapitalny guzik o wielorakich możliwościach - takie i siakie przyszycie, wyszycie wzorku itd. Tutaj zaś mamy całą stronę fantastycznych guzików - warto poczekać, aż się załaduje i zjechać sobie na sam dół! Gdyby ktoś rozdawał guziki, to ja się piszę. Podejrzewam, że to upodobanie ma korzenie gdzieś w dzieciństwie.
I jeszcze jedno guzikowe cudeńko, a zaraz potem perfumowe buteleczki. Zwykle tzw. charms mnie nie ruszają, ale te są wyjątkowo sympatyczne.
Miałam jeszcze zamieścić zdjęcia najnowszych kartek i zakładek, które idą na sprzedaż, ale może jutro. Wystarczy tego klepania na jeden dzień :)

W linkach po lewej, na samej górze, dołożyłam nową ścieżkę do następnej planowanej wyprawy. Myślimy mianowicie o wyprawie do Teksasu we wrześniu, około święta Labor Day. Nie ma jeszcze ustalonej dokładnie trasy - czy pojedziemy górą, tzn. do Dallas i od razu na zachód, do parków narodowych, czy też może wystaczy czasu na zjazd do Houston (gdzie, miejmy nadzieję, nie będzie problemów :). Na pewno chcielibyśmy zahaczyć o Big Bend, jeden z najmniej uczęszczanych parków, i później o Guatemala Mountains.

Nagły wzrost zainteresowania wyprawą wziął się zaś stąd, że wczoraj Tomasz otrzymał drogą pocztową mapę Teksasu i księgę turystyczną - gruby na dobre pół cala informator o stanie. Materiały zostały zamówione na jednej ze stron turystycznych, rzecz jasna.

Na naszej stronce nie ma jeszcze zbyt wiele - ledwie mapki, ale od czegoś trzeba zacząć. Ułożenie trasy nieco potrwa, bo Teksas jest wielgaśny: ma ponad 696 000 km kwadratowych. Aż sobie poszłam przypomnieć powierzchnię Polski - 312 000. Rety! Teksas = Polska x 2.23!

wtorek, 1 kwietnia 2008

This just in

Przelatuję o bladym poranku przez wiadomości i natrafiam między innymi na relację z Sejmu. Zatyka mnie i słów brak, kiedy czytam piramidalne bzdury, wygadywane przez niektórych ustawodawców. Kto ich wybrał????
CYTAT:
"13.12 Pytania. Zadają standardowo: Iwiński, Sobecka, Macierewicz... Wśród zadających pytania - uwaga! - Nelli Rokita. Pytanie poseł Sobeckiej: - Czy wiedzą Państwo, że w tradycji chrześcijańskiej 1 kwietnia to dzień urodzin Judasza? Nie wiedzieliśmy, ale przyznajemy: ta zbieżność dat jest podejrzana. Jakaś inna posłanka z Grupy Girzyńskiego: Dlaczego wyznaczono datę głosowania na Prima Aprilis?! Czy wiedzą Państwo, że to współczesna Targowica?! Czy wiedzą Państwo, jaki był koniec zdrajcy Judasza?!"

Chyba, że to kawał primaaprilisowy... wolałabym, żeby kawał, bo przecież wstyd.