czwartek, 31 maja 2007

ten tego... tagi

Wzięło mnie ostatni na produkcję tagów - przywieszek, karnetów, ozdóbek, jak zwał tak zwał. Trochę to komercha - widzę, że na etsy ludziska kupują, więc i może moimi się zainteresują. Na razie mam taki plan, że jadę do czasu, kiedy będę miała 30 przedmiotów w sklepiku, po czym spróbuję się conieco wypromować. Jak się ma ledwo 15, to może nie ma jeszcze o czym szeroko trąbić. Gdyby to chociaż były jakieś poważniejsze towary - nie wiem, sweter, torba - a tu papierowe drobiazgi.
Cieszę się również niezmiernie, że udało mi się zrobić w PhotoShopie akcję, czyli jakby nagrać makro, które bierze zdjęcie z aparatu (ewentualnie po korekcji koloru), zmniejsza i dorabia białą ramkę z czarnymi brzegami. A do tej pory ciupałam to wszystko ręcznie! Teraz jest to kwestia jednego guzika.




Na deser jeszcze drugi filmik znad Niagary - tym razem ogrom rzeki widoczny z tarasu obserwacyjnego wieży Skylon po kanadyjskiej stronie.


wtorek, 29 maja 2007

pierwszy filmik z niagary

Weszliśmy na pomosty, które, można powiedzieć, dotykają najmniejszego wodospadku - Bridal Veils. Przynajmniej z daleka wygląda dość niewinnie, ale kiedy się stanie tuz pod nim - zwalające się z góry wodne masy sprawiają, że można użyć staroświeckiego słowa: oniemiałam. Stałam tam długo, gapiłam się, żeby zapamiętać, żeby mi się nagrało na płyty mózgowe, utrwaliło w fałdkach pamięci.

p.s.

Chciałam dodać piękne zdjęcie znalezione dziś na stronie Agencji Reutera, oraz link do pewnego bloga, gdzie znajduje się sprawozdanie z targów w sprawie dekoracji wnętrz. Jest tam kilka rzeczy ładnych i ciekawych, jak równiez conieco pomysłów wywołujących zawrót głowy :).

po wyprawie nad niagarę

Wycieczka była piękna, choć (przynajmniej w pierwszy dzień) męcząca ze względu na nocną jazdę. Niagara jest wspaniała i kto tylko może, powinien jechać zobaczyć tę potęgę. Zwiedzaliśmy też Welland Canal i śluzę ze statkiem o długości prawie ćwierć kilometra, muzeum Rock and Rolla w Cleveland (phi), kolejny statek – masowiec zacumowany na stałe w tymże Cleveland, oraz niewielki, ale bardzo przyjemny parczek narodowy – Cuyahora River Valley National Park. Czyli wszystko, co sobie zaplanowaliśmy. Przejechaliśmy ZA GRANICĘ, choć granice podeszły do nas raczej lekceważąco – całość odpraw wyniosła może łącznie jakieś 45 sekund.
Zdjęć mamy stertę, jak również kilka filmików. Będę zamieszczać w miarę opracowania (zalegam jeszcze z fotkami z łodzią podwodną w Wisconsin oraz jedną wyprawą do Chicago.)
Teraz zaś trzeba wrócić do rzeczywistości i ewentualnie planowania myślowego następnych wyjazdów. W przyszłym roku... może Gwatemala? Brzmi to tak nieprawdopodobnie, że właściwie jeszcze o tym nie myślę; bardziej Tony Halik niż Szkieukowa... Obawiam się, że jesteśmy przyzwyczajeni do łatwiego podróżowania po Stanach i miejsca typu Meksyk, Belize i Gwatemala mogą być pełne zonków, ale z drugiej strony byłoby to takie niesamowite!
A dzisiaj jest Narodowy Dzień... Spinacza do papieru. Poważnie.

piątek, 25 maja 2007

idzie długi weekend

Podobno naprawiło się już ś - nie publikuje postu bez porozumienia z autorem. Fajnie!
Kończy się już ten zwariowany tydzień - mam wrażenie, ze ani jednego popołudnia nie spędziłam normalnie w domu bez spieszenia się gdzieś, a cały tydzień biegania jest nieprzyjemny. Wczoraj odwiedziłam bank, gdzie zaczęłam zbieranie informacji w sprawie przefinansowania pożyczki na mieszkanie - wizyta nawet była przyjemna, ale wymagała conieco wysiłku umysłowego. Potem do domu, skończyłam nad obiadem jedną książkę ("Nadworny malarz" - takie sobie powieścidło z dużymi literami i do szybkiego przelecenia). Zabrałam się natychmiast za następną - "Ono" Doroty Terakowskiej. Pranie, lasagna na dzisiaj i na weekend dla Pisklaka, bo Pisklak się na wycieczkę nie wybiera. Mówi, że będzie trzy dni spał. Mycie garów. (Posiadamy zmywarkę, ale jakoś nie mam do niej przekonania. Zawsze chcę, żeby się nazbierało quorum brudnych naczyń, ale zanim się nazbiera, to ja już je zdązę umyć. No i nie mam zaufania do tego, że umyje tzw. "przyschnięte" albo większe garnki, bo zdarzało mi się poprawiać. Taka jestem staroświecka.)
Papierrrrr! Powstały tago-zakładki, na które pomysł zapożyczyłam od jednej z uczestniczek forum Rękodzieło i Ozdoby.

Mam też kilka nowych kartek, na razie w fazie eksperymentalnej, bo muszę popracować nad ostrością czarnych odbitek. Wystawiam je w każdym razie w sklepie i zobaczymy, co będzie. (Ha, zapomniałam dodać, że wczoraj sprzedała się pierwsza karteczka na etsy!!! Oby był to zwiastun dalszego handlu :D)

środa, 23 maja 2007

sideways

Tytuł nawiązuje do filmu „Sideways”, opowiadającego o degustacjach win między innymi. Takoż i mnie wczoraj przyszło uczestniczyć w degustacji w gronie niewielkim, bo sześcioosobowym, składającym się z kobietek z pracy. Lubię je wszystkie (no, prawie wszystkie...), w sumie było dość przyjemnie, ale szczególnie pod koniec nie mogłam przestać myśleć, że NIE NALEŻĘ. Nie należę do grupy osób, które za olbrzymią frajdę poczytują spędzenie dodatkowego (po targach) dnia w Kaliforni na degustacji win właśnie i posiedzeniu w spa. „A czy ktoś chciałby pojechać do Yosemite?” – zapytałam nieśmiało... Co ja poradzę na to, że należę raczej do poziomu ziemniaków z kwaśnym mlekiem, plecaka, turystycznych portek i taniego motelu – a nie kremu z homarów, obcasów od Manolo Blahnika i Sheratona? Może powinnam mieć wyższe aspiracje, postarać się trochę podnieść poziom, ale czy jest sens zmuszać się do tego?
Fajniej przecież jest być sobą, tym bardziej, że czas ucieka i zwyczajnie może go nie starczyć na to, co NAPRAWDĘ chcę/chcę w życiu robić – na Gwatemalę, Paryż, Peru i zielone chińskie doliny. Oraz Alaskę, nie należy zapominać o Alasce. Na papier, na fascynację światem i słowami.
Pocieszam się, że jeśli jestem dziwakiem, to jest nas dwoje, bo Tomek jest całkiem podobny :).
Degustacja sama w sobie była jednak miła – ciekawe jedzonka (chleb z oliwami smakowymi, sałatka, kozi ser (!) z migdałami, wspomniana zupa-krem, kanapeńki od szefa Jamesa z niemal surową wołowiną i chyba pesto, desery, gruszki). Sześć zamaskowanych win, trzy białe, trzy czerwone. Odsłonięcie osobowości trunków na koniec posiedzenia. I piękna kuchnia, granity, parkiety. I nastrojowa muzyka. L się niebywale stara i jej wychodzi, bez dwóch zdań.
- - -
Teraz będzie paragrafów kilka w odpowiedzi na komentarz Kasi sprzed kilku dni.
Kiedy tu przyjechałam, najbliższe grono znajomych Amerykanów było wręcz przeraźliwie niepodróżne. Orientowali się co do istnienia paszportów i wiz, ale mnie się w głowie nie mieściło, żeby wziąć dwa tygodnie urlopu i przesiedzieć je w domu, nie robiąc nic konkretnego. Potem jednak okazało się, że w amerykańskim narodzie jest tak, jak zapewne statystycznie na całym świecie: są osoby mobilne i stacjonarne. Redakcyjne małolaty śmigają to do NY, to do Kaliforni – przyznam jednak, że nie ma w pracy nikogo, kto tłukłby się po świecie tak jak my. Próbka do badań jest jednak na tyle niewielka, że na pewno nie można budować na niej teorii. W Utah, Kolorado czy innej Arizonie widzi się zwiedzaczy, nawet w porach niewakacyjnych – znaczy się, ludzie jeżdżą.
Można by tu napomknąć o znajomości języków – chyba statystycznie rzeczywiście mniej znają, aczkolwiek mam w pracy osoby mówiące biegle po niemiecku, francusku i hiszpańsku (każdy język osobno). Nie ma tu jednak potrzeby znania i zapewne dlatego nie ma takiego wielkiego nacisku na naukę. Dłuuuugi temat.
Kolejna myśl – wkurza mnie, jeśli ktoś rzuca hasło typu „Amerykanie to kołki, nie wiedzą nawet, gdzie jest Polska.” A czy przeciętny Polak wie, gdzie jest Gwatemala? Albo jak daleko jest z Nowego Jorku do Kolorado? Bo to mniej więcej taka skala wartości i ważności.
Podróże w okresie świąt mnie też niepokoją, dlatego w okolicach Wigilii i Dziękczynienia raczej się nigdzie nie wybieraliśmy. Jedyna niemiła niespodzianka spotkała nas w zeszłym roku podczas długiego weekendu związanego z Labor Day (wrzesień), kiedy to wybraliśmy się bez żadnych rezerwacji do Minneapolis i nie mogliśmy przez godzinę czy dwie znaleźć noclegu. Widać niczego nas to jednak nie nauczyło, bo nad Niagarę też nic nie zaklepaliśmy. Będzie Wielka Improwizacja :).
- - -
Ilustracji nie ma, bo dopiero dzisiaj rano zaczęłam następny pomysł, ale niestety nie mój własny najwłaśniejszy, tylko zainspirowany zakładkami pokazanymi na forum Rękodzieło i Ozdoby. Zobaczymy, co mi z tego wyjdzie :) Przeprosiłam się w każdym razie z akwarelkami i z pewną taką nieśmiałością conieco pomalowałam, choć się na malowaniu nie znam. Co najwyżej ścian. A propos (że też mi się dzisiaj tak wszystko ze wszystkim łączy...) W nagrodę za dobre wyniki cała redakcja dostała dwa dni wolnego, 5 i 6 lipca, co w połączeniu z przysługującym nam czwartym daje taki długi weekend, że chyba zapomnę, jak się pracuje. I będę w te dni malować łazienkę oraz sprzątać, bo zaraz potem przyjeżdża inspekcja w postaci Marcelego!

wtorek, 22 maja 2007

jedzie miki do afryki

Czasem jest tak, że okoliczności przekierowują papierową działalność na inny tor, niż się zamierzało, na skutek czego główny projekt się opóźnia. Takoż i wczoraj, po wyżywieniu mieszkańców, wypucowaniu łazienki (łącznie z wielkim szorowaniem kabiny prysznicowej), zrobieniu prania – zabrałam się za kartkę urodzinową dla Linderelli, naszej głównej księgowej. Linderella bystrzakiem jest niebylejakim, z niesamowitym poczuciem humoru, uwielbieniem jaskrawych kolorów oraz... myszki Miki. Stąd tematyka.

poniedziałek, 21 maja 2007

Co się zrobiło, co się planuje

Podczas weekendu zrobiło się na chybcika kartkę w stylu bardziej „etsyańskim” niż poprzednie. Widzę, że dobrze się sprzedają takie proste, czyste, nowoczesne projekty. W sumie ja takie też lubię – na ebay raczej nie miałyby życia, tam im więcej dodatków, tym lepiej...

Zabrałam się też za albumik dla Kathy. Kilka obserwacji: bindowanie w Kinkos kosztuje DZIESIĘĆ DOLARÓW – zgroza! Toż cały papier chyba kupiłam za piątkę...
Po drugie: czapki z głów wobec tych, którzy albumy robią na okrągło, bo to ciężka tyrka! I w zakresie zaplanowania, uporządkowania zdjęć, i potem wykonania. Tyle szczegółów i możliwości – i tyle sposobów, żeby zepsuć! Eksperymentuję, poprawiam... Już sama nie wiem, czy bardziej podoba mi się prosty styl jak na okładce, czy bardziej „nalepione”, jak w środku... będą jeszcze dodatki typu „fibers”, czyli wstążeczki, tasiemki, elementy pasmanteryjne. I wierszyki.
Jest to praca dająca dużo radości, ale z drugiej strony kreatywnie męcząca, jeśli się tak mogę wyrazić. Brak mi wprawy, brak może tak naprawdę... zmysłu artystycznego?



Dziś wypadałoby zrobić kartkę urodzinową dla Linderelli, oraz gratulacyjną i kartkę z przepisem na bridal shower dla Alissy, obie na jutro... przyspałam i jakoś mi się wydawało, że 22 maja nastąpi dopiero w czwartek! Natomiast wieczorem mam się udać na... degustację wina do Lindy. Jeszcze mnie na takiej imprezie nie widzieli!
W długi weekend ma za to być wycieczka nad Niagarę – może już wspominałam? Trochę kawał drogi, 9 godzin jechania, nie licząc granicy (pchamy się przez Kanadę, bo Tomuś chce sprawdzić, czy zielona karta naprawdę działa). Oznacza to wyjazd w nocy z piątku na sobotę, czyli wszelkie przygotowania w piątek, czyli tydzień zapowiada się intensywnie.
Plan wycieczki:
Dzień 1: Chicago – Indiana - Michigan – Kanada :) - zwiedzanie Wielkich Śluz na kanale Welland między Wielkimi Jeziorami – pływają tam statki oceaniczne, więc struktura zapewne jest imponująca. Niektórzy twierdzą, że wręcz na miarę ósmego cudu świata, ale o „najach” już kiedyś pisałam, więc nie będę się powtarzać. Dalej planujemy oglądanie wodospadów od strony kanadyjskiej. Wieczór – podziwianie podświetlonych wodospadów od strony amerykańskiej. Nocleg w okolicznym motelu.
Dzień 2. do południa – strona amerykańska, zejście do jaskiń pod wodospadem (Cave of Winds). Zbieramy się z powrotem w stronę domu. Jeśli zdążymy, to jeszcze w ten dzień oglądamy Cuyahoga Valley National Park – wiedział ktoś, że w Ohio jest park narodowy? Nocleg gdzie popadnie.
Dzień 3. Wracamy – długa droga, daleka przed nami. Jeśli nie obejrzymy parku narodowego w niedzielę, to od niego właśnie zaczniemy poniedziałek; myślę jednak, że raczej się uda. Jeśli się trafi po drodze jakaś atrakcja typu serendipity, to sobie zjedziemy.

czwartek, 17 maja 2007

pif czyli "pay it forward"

Czasem człowiek coś robi, a nie zdaje sobie sprawy, że TO ma nazwę; choćby taki pif. Spotkałam się z tą nazwą na Etsy. Zjawisko polega na tym, że osoba A sprzedaje przedmiot za minimalną cenę, 20 centów. Osoba B, która kupiła, jest zobowiązana do wystawienia jednej rzeczy w sklepie za taką samą cenę. Jest to nieco sztuczne i służy po prostu do napędzania ruchu w interesie. Niektórzy protestują, że nie jest to fair play, zaniżanie wartości sztuki w ogóle, a sztukodawców na Etsy w szczególności.
Przed chwilą wyczytałam conieco o pifie w magazynie „Real Simple”: często się zdarzało w jakiejś wiosce, że akurat tam kończyło się ludziom paliwo, więc gość trzymał bańkę specjalnie po to, żeby ludziom pomagać – za darmo, ale musieli obiecać, że pomogą następnej osobie w potrzebie. I to mi jak najbardziej odpowiada. Nie za wiele jest przypadków takich, że coś tam mi się komuś udało dobrze zrobić, po czym mówiłam, czy też w jakikolwiek sposób zobowiązywałam odbiorcę do przekazania tego dobrego uczynku dalej. Czyż jednak nie byłoby to piękne? Gdyby tak dużo, dużo ludzi zaczęło działać według tej zasady i stosować pify wobec bliźnich – czyż świat nie byłby lepszy? Fajnie jest na pewno robić dobrze bezinteresownie, ale zadawanie ludziom, że mają odpłacić komuś innemu jakoby dodaje jeszcze plusik.
- - -
Skonczylam wczoraj kartke na Dzien Matki - jutro jedzie do adresatki. Kupilam kiedys dawno niebieskie koraliki i tak mi chodzilo po glowie, zeby je wykorzystac... a przy tym wygrzebalam w papierach wzor na wyszywane kwiatki. Koralikow i odnosnych rzeczy jest w kraftowych sklepach niemozliwa ilosc i na dodatek ciagle jakies wyprzedaze - a u mnie ani czasu, ani za bardzo umiejetnosci!




urodziny Marcelego. Happy Birthday!

Nie może być: ledwo parę dni byłam na Etsy, a tu dostałam zapytanie, czy zrobiłabym 20 zaproszeń urodzinowych, na szczęście raczej prostych. To sie nazywa "custom order". Jak mi dadzą ze dwa tygodnie czasu, to nie ma sprawy, rzecz może się zakończyć transakcją – w przeciwieństwie do ebayowej propozycji zrobienia stu torebeczek na szydełku :D. Zarobiłabym jakieś 30-40 $, co dla funduszu kraftowego jest całkiem miłym zastrzykiem gotówki.
Na zwykłą sprzedaż chyba się nie ma co nastawiać, bo ilość oglądających jest nader mizerna. Czytam jednak na forum, że wiele osób tak ma, i to wcale nie nowicjuszy.
Z przyjemnością zakupiłam wczoraj materiały na „Projekt Hayden”, czyli albumik dla Kathy. Ach, te kraftowe sklepy... Już nawet nie chodzi o nabywanie przedmiotów, tylko samo grzebanie! Miałam wczoraj w kieszeni dwa kupony do dwóch sklepów na 40% zniżki i nawet ich nie wykorzystałam... Przydałyby się na coś, co kosztuje, powiedzmy, dychę, a jakoś nic mnie do tego stopnia nie zwaliło z nóg. Szanse mają takie gąbeczki do robienia przestrzennych kartek, oraz może kolejny zestaw przezroczystych pieczątek. Choć tak naprawdę nie wykorzystałam jeszcze nawet najnowszych zakupów :)


środa, 16 maja 2007

kraftowanie, sprzedawanie

Nie ma to jak otwieranie sklepu w okresie, który wiele ludzi nazywa „summer slump”, czyli spadek zainteresowania spowodowany ciepłą porą roku. No nic, inwestycja nie jest wielka, dosłownie kilka dolarów, więc niech sobie karteczki siedzą na wystawie i czekają na ewentualnego amatora. Plan mam taki, żeby wystawiać ze dwie-trzy na dzień, bo nowości pojawiają się na pierwszej stronie danego działu. Wtedy klient może zajrzeć i przy okazji zobaczyć to, co już w sklepiku jest. Się zobaczy, jak będzie wyglądało zainteresowanie.
Wyczytałam na forach, że zdjęcia mogą wywrzeć zachęcający wpływ, a niektórzy piszą, że trzeba fotografować obiekty w niezwykłych miejscach. Pstryknęłam więc dziś kartki w towarzystwie balkonowych kwiatysiów. Nie żeby to była niewiadomojaka rewelacja – ale może są to ciut inne zdjęcia.
Jest jeszcze taki haczyk, że te zdjęcia na pierwszej stronie są kwadratowe i jeśli załaduję fotki prostokątne, to program je obcina. Trzeba więc zrobić dodatkowy krok – jakoś je ukwadracić przed załadowaniem, żeby widać było całość.
A w STUDIU, czyli na najbardziej zbałaganionym w naszym mieszkaniu stole, odbywa się produkcja kartki dla mojej Mamy na Dzień Matki. Nie sądzę, żeby zdążyła dojść przed świętem, ale się staram :). Wczoraj wszystko wydziurkowałam i zaczęłam wyszywanie oraz koraliki.

W następnej kolejności będzie albym niemowlaczy dla Kathy – dzisiaj wieczorkiem udaję się po zakup materiałów. Kolorystyka ma być biało-turkusowo-piaszczysta, z akcentami czerwonymi i granatowymi. Tematyka plażowo-wodna. Nie będzie ani grama różowizny, choć to dziewczynka, nie będzie też mojego ukochanego zielonego ani fioletowego. Ciekawe, jak mi to wyjdzie... W sumie pierwszy taki albumik w mojej karierze? Albo jeden z pierwszych.

wtorek, 15 maja 2007

e. vs. e.

Myślę, że przygoda z ebayem zostanie zakończona lub przynajmniej zawieszona na kołku do jesieni albo zimy. Popyt na kartki jest obecnie bliski zera absolutnego: wczoraj zakończyła się aukcja z mizernymi rezultatami w postaci 2 sprzedanych z 10 wystawionych. Poprzednia była jeszcze nędzniejsza. Jest to trochę przygnębiająca sytuacja, bo moje karteczki nie są znowu tak paskudne, żeby ich nikt nie chciał! A może po prostu skończył się sezon?
Żeby jednak nie zamykać się całkiem w sobie, postanowiłam wypróbować inny sklep – etsy.com. Ma to kilka plusów – wystawienie kosztuje 20 centów, a nie 75, jak na ebayu. (Pobierają potem prowizję od sprzedanego przedmiotu, ale to normalne.) Przyjrzałam się stylowi i dzieł, i samych sklepów i myślę, że mi odpowiada bardziej, niż nastrój ebayowy, przypominający zagracenie w stodole u starej ciotki. No i te błyszczydła, z których korzysta wiele osób...
Nasuwa się więc pytanie, dlaczego nie skorzystałam od razu z etsy, tylko z ciotkowej graciarni? Ano dlatego, że przy pierwszej analizie wypadło mi, że tam trzeba być „prawdziwym artystą”. Nadal się za takową nie uważam, ale myślę, że przez te pięć miesięcy dziabania w papierze conieco się nauczyłam i mogę spróbować.
Przeraża mnie kosmiczna ilość wystawionych kartek (ponad 12 000), ale też patrzę na wyniki losowo wybranych sklepów i najwyraźniej jest ruch w interesie. Natomiast wyczytałam, że na ebayu istnieją kliki – co prawda nie w kontekście papieru, tylko ubranek dziecięcych, które uniemożliwiają bądź utrudniają nowicjuszom rozwinięcie skrzydeł. Smuci mnie też fakt, że oto były te wszystkie entuzjastyczne emaile z wielkimi pochwałami i sssssssss uleciało to wszystko w powietrze.
Teraz więc trzeba wymyślić sobie nazwę sklepu – być może pozostanę przy „teapot creations”, albo czymś podobnym. Następnie tworzymy bannerer, zbieramy fotki niesprzedanych do tej pory karteczek, tworzymy opisy – i jazda!
Dla podniesienia na duchu – kartka skończona dzisiaj rano, dla mojej siostry, której urodziny już były, więc będą to raczej życzenia po-urodzinowe (i w sam raz zdążę na dzień matki :).
Kokardka ze strony www.fishinmom.blogspot.com
Tasiemka ze strony http://weedsandwildflowersdesign.typepad.com

poniedziałek, 14 maja 2007

petunia (non olet :)

Naściągałam sobie znów dziś elementów graficznych typu „freebie” i nie mogłam się powstrzymać od próby przeróbki fotki zdjętej dziś rano na balkonie. Ramka pochodzi ze strony Renae.

niedziela, 13 maja 2007

notka sponsorowana przez kolor niebieski

Pojechaliśmy dzisiaj wysłać laptopa Pasierbiczce. Zapakowany był pięknie w pudełko, a następnie to pudełko umieszczone było w otoczeniu styropianowych groszków w wielkim pudle. Tomaszowi nie chciało się tego pudła taszczyć na parking (jakieś 40 metrów niesienia), więc ustawił je zgrabnie na murku przed blokiem.
Udaliśmy się najpierw do banku po pieniądze, jako że polska instytucja wysyłająca jako jedna z bardzo nielicznych w tym kraju nie bierze kart debetowych ani kredytowych (chyba, że się kupuje bilet lotniczy – z czego wynika, że mogą, ale nie chcą, zapewne dlatego, że od każdej transakcji bank ucina parę centów opłaty manipulacyjnej). Wzięliśmy kaskę, wracamy, odstaliśmy dłuższą chwilę na przejeździe, by przepuścić stuwagonowy pociąg. Jedziemy do Walmarta po kilka jeszcze drobiazgów dla Młodej. „Zaraz, a gdzie ten komputer?” – zorientował się nagle Tomuś. „O, został pod blokiem, zapomnieliśmy!”
Rura na osiedle. Liczyliśmy na to, że mieszkamy w dość porządnej okolicy i że pudełko dalej stoi tam, gdzie je para gap zostawiła. Przypomniały mi się od razu różne przypadki kradzieży w Polsce, na przykład to, że ktoś zostawił przed klatką torbę z zakupami, poleciał na górę zanieść pierwszą partię, a jak wrócił, to już nie miał kiełbasy. A tu się okazuje – ku naszej wielkiej radości – że można na pół godziny zostawić pod blokiem kompa w pudle z napisem „najlepsze komputery na świecie” i nic się nie stanie. Trzeba się chyba jednak rozejrzeć za gingko biloba albo inszym jakimś specyfikiem na pamięć, bo żeby nie być w stanie donieść informacji o czekającym pakunku na odległość 40 metrów, to dobrze nie rokuje.
- - -
Przyglądam się na parkingach i ulicach samochodowi Chevrolet Cobalt, bo jest to moje wymarzone Następne Autko. Zapewne jeszcze nie w tym roku, dopiero w następnym. W związku z tym urządziliśmy sobie z T rozkminkę na temat kobaltu, bo ja mówię, że chciałabym ten pojazd w kolorze kobaltowym. T zrozumiał to jako srebrzysty, a ja przecież miałam na myśli niebieskość zbliżoną do ultramaryny, którą się robi z jakichś związków kobaltu już od wielu, wielu lat. Stąd szkło kobaltowe chociażby. Bardzo piękne.
Dodatkowe informacje: kobaltyn, smaltyn, erytryn
W ten sposób mamy do czynienia z dodatkowym aspektem przysłowia „podróże kształcą”: ponieważ spędzamy sporo czasu w aucie, Z NUDÓW podejmujemy rozmaite tematy, od zagadnień teologicznych poprzez geologię, geografię, fizykę, nauki społeczne i historyczne aż po astronomię. I kto by pomyślał, że takiego fajnego małżonka można sobie wygrzebać w internecie :).

sobota, 12 maja 2007

kwiatki, czyli testujemy linkowanie

Bedzie to wpis bez polskich znakow, bo z takiego komputera przyszlo mi pisac.
Chcialam naklepac kilka slow o balkonowych roslinach, w nawiazaniu do jednego z poprzednich postow z fotografiami moich pupilkow. Mamy wiec klasyke, czyli wsciekle pomaranczowe aksamitki (ulubione rosliny Pisklaka), czerwona szalwie, kolorowe petunie i lwie paszcze. NIE MA w tym roku portulak - trudno, zerwalam z tradycja, zeby wyprobowac nowe gatunki. Nowinki sa trzy:
Heliotrop (Heliotropium peruvianum) - bedzie to chyba moja ulubiona nowinka, o pieknym fioletowym kolorze, kapitalnie pomarszczonych listkach i ladnym zapachu. Istnieje mnostwo gatunkow - ponad 250 i sa to rosliny jednoroczne, wieloletnie, krzewy mniejsze i wieksze... jak to mozliwe, ze wszystkie one sa spokrewnione? hm.
Dzielzan (przez z z kropka :), Helenium) - zolte kwiatuszki, wygladaja na polne zielsko; rodem z Hameryki.
Diascia - ktora po lacinie tez sie nazywa Diascia i nie udalo mi sie znalezc innej polskiej nazwy. Delikatne kwiatysie rodem z poludniowej Afryki.

piątek, 11 maja 2007

powiązania

Wygrzebałam się już prawie z pasqudnego choróbska (sprawa gardłowa), ale nie będę się nad tym rozwodzić, gdyż świat jest nazbyt piękny i ciekawy, a w domu czeka rozmrażające się mięso na mielone, co zapewne upiększy świat zamieszkałym ze mną mężczyznom. Zapodam tylko kilka fajnych linków.
Kapitalne panoramy zamku krolewskiego w Warszawie: http://www.zamek-krolewski-panoramy.art.pl/

[link drugi mi zjadlo przy publikowaniu posta :(].

Linek trzeci prowadzi do strony z arcyciekawą promocją książki. Że też się komuś chciało i że też wpadł na taki pomysł...
http://noonebelongsheremorethanyou.com/
A tu mamy eye candy – przefajne elementy do kraftowania, scrapbooków, ale też i innych produkcji.
http://www.papiervalise.com/Provisions/provisions.htm
I wreszcie kąsek inspipracji – bazylion kartek i innych projektów. Można się napawać – niekoniecznie kopiować, tylko wprowadzić się w kreatywny nastrój. Ot co!
http://www.justjohanna.com/gallery-dt2.htm

I wesołego weekendu życzę, i czasu na kraftowanie.

czwartek, 10 maja 2007

słowa, słowa

Po prawej przybył nowy link – szkielet podstrony o pongliszu, zjawisku, które mnie śmieszy, tumani i przestrasza. Śmieszy – bo cioklajny, kakrocie i dindilaje przecież brzmią zabawnie; tumani – bo widzę, że się mi wkradają do słownika różne elementy. Przestrasza – zgroza mnie ogarnia, kiedy słucham Polonii.
Może kiedyś do listy dojdą też i wyjaśnienia, przynajmniej domniemane.

środa, 9 maja 2007

Eksperymenty trwają

Eksperymenty z nową galerią – jest link po prawej, ale mam na razie problem, bo się otwiera na taj samej stronie, co blog i potem trudno jest wrócić. Muszę sobie przypomnieć, jak ją zmusić do otwarcia nowego okna. W ogóle to wolałabym ją chyba w jakichś innych kolorach – niech by już był ciepły beżowy, ale nie taki szarobury.Eksperymentuję też z ramkami na zdjęcia – może takie podwijane rogi to lekki fajans, ale co mi tam :). A kwiatki się chyba wszystkie ładnie przyjęły, stoją na baczność i świecą kolorkami.

/> Aha, i mamy jeszcze eksperymenty zdrowotne – wymieniamy się w pracy lekami, co brzmi niebezpiecznie, ale chodzi głównie o tabletki do ssania. Cały kurnik kaszle i smarka.

wtorek, 8 maja 2007

balkonowe ogrodnictwo

Posadziłam wczoraj roślinki na balkonie, żeby mieć pod ręką conieco natury. Nie piszę więcej, tylko zamieszczam kolejną próbę digi-skrapa, bom chora i rozum mnie boli.

paper and ribbon: http://missviviscrap.canalblog.com/
paper, tag, brad, stitch: http://www.fernlilis.com

poniedziałek, 7 maja 2007

i już po weekendzie...





...a takie miałam piękne plany, ile to rzeczy zrobię! Posprzątam, zrobię zakupy, napiszę emaile, wyprodukuję kartki, wyprasuję, zrobię listę prezentów... Skończyło się na nadzwyczaj przyjemnej wizycie w kraftowych sklepach w sobotę, a potem w niedzielę rozwalił mnie ból głowy i w ogóle jakaś ogólna zdechłość. Dopiero pod wieczór wyprodukowałam kilka kartek i uporządkowałam klamoty na kraftowym stole. Stworzyłam też opisy kartek, żeby dzisiaj wystawić na aukcję, bo w kraftowej portmonetce ostało się marne dziewięć dolarów i kilka centów. Długo na takiej fortunie nie pociągnę... Mogłabym odwołać postanowienie, że wydaję tylko to, co zarobię (co i tak jest naciągnięte, bo do rozrachunku nie wliczam kosztów wystawienia na aukcję oraz kosztów przesyłki), ale trzeba mieć jakieś hamulce, bo inaczej utoniemy w papierze :).
Najbardziej podoba mi się pierwsza, czerwona kartka urodzinowa – prosta i chyba najszybsza, a jakaś taka fajna. Żaba i motylek też mogą być, ale bez większych zachwytów.
Naściągałam też sobie różnych elementów do digi-skrapów, posortowałam w kategorie typu papier, ozdoby metalowe, wstążeczki itp. Zrobiłam też folder z „terms of use”, czyli dokumentami, w których twórczynie zestawów proszą o podawanie namiarów na ich blogi czy sklepy, jeśli się z ich dzieł korzysta u siebie na stronie. Całe szczęście, że zwykle nazwa producenta jest też w nazwie pliku z papierem czy kokardką, bo inaczej by człowiek nie doszedł do ładu z tym wszystkim. A ja jestem z tych, co lubią postępować według określonych zasad, choćby nawet nikt nie wyśledził, że coś przeskrobałam.

niedziela, 6 maja 2007

Jazda do Florydy

Usłyszałam wczoraj zdanie wypowiedziane przez przedstawicielkę Polonii: “Moja córka jedzie do Florydy”. Zabrzęczało mi w uszach jakoby coś niewłaściwego. Zaczęliśmy dziś z Tomaszem rozkminiać jak to działa. W Ameryce jedzie się na Florydę, na Alaskę i na Hawaje. Wniosek tworzy się sam – „na” jest związane z półwyspami i wyspami, natomiast jeśli chodzi o pozostałe miejsca, jedzie się DO nich.
Teoria tyleż zgrabna, co niesłuszna, jeśli się przeniesiemy geograficznie do innych części świata. Nie jedzie się przecież na Irlandię ani na Anglię, ani też na Japonię – chociaż chyba na Sri Lankę. Można to jeszcze wyjaśnić, że chodzi o państwa, a nie formacje geograficzne, bo jeśli dodamy do nazwy „wyspy”, to oczywiście jedziemy NA.
Co jednak począć z wyjazdami NA Węgry i NA Słowację, oraz wedle gramatyki nowotarskiej NA Czechy? (Ale do Czechosłowacji :) Zdaje się, że mamy kolejny przykład niekonsekwencji i wynikających z niej utrudnień w naszej ojczyźnie-polszczyźnie.
Wczoraj zaś słuchałam przebojów socjalizmu („Wszystko tobie, ukochana ziemio”, „Jak przygoda, to tylko w Warszawie”, „WSK”, „Budujemy nowy dom”) i w związku z tym ostatnim i z faktem, że moje dzieciaki mają niekończący się problem z tym, że słowo może ulec odmianie i wyglądać całkiem inaczej: „naszym przyszłym, lepszym DNIOM” – jak to możliwe, że „dzień” i „dniom” to praktycznie to samo słowo? I jak ja się cieszę, że nie muszę się uczyć polskiego!

piątek, 4 maja 2007

Próby digi-scrapowe

Wakacyjne wspomnienie... oraz eksperymenty z cyfrowym scrapbookowaniem. Zrobienie obrazka zabiera FURĘ czasu, a na dodatek nie mogę się zdecydować, czy przechowywać dodatki i „papiery” podzielone na kategorie (np. papier, kokardki, wstążki, tagi, spinacze), czy może kolorystycznie? Hm.
No i jednak to przywiązanie do papieru... trzeba mi papier dotykać, nie tylko widzieć. Choć przyznać muszę, że te elektroniczne elementy są CUDNE.

Wielki Zielony Brat patrzy

Dostaliśmy materiał reklamowy z kraju południowoamerykańskiego. Reklamodawca ów zapewnia nam comiesięczną porcję rozrywki, przysyłając pliki z opóźnieniem i wymyślając coraz to nowe usprawiedliwienia (coś w stylu „pies zjadł moje wypracowanie”). A to choroba w rodzinie, a to email padł, a to serwer ma wirusa... współczujemy, ale jednocześnie z niecierpliwością oczekujemy, jaki numer wytną w kolejnym wydaniu. W kwietniu, kiedy składaliśmy numer majowy, firma (?w osobie dwóch facetów) została napadnięta w dżungli przez zbrojną bandę (w osobie dwóch złoczyńców), którzy zabrali im z samochodu nie tylko laptopy, lecz również komputery stacjonarne. Takoż i przepadły wszelkie materiały reklamowe i dlatego firma potrzebowała więcej czasu na przysłanie nam reklamy. Jeśli chodzi o kolejne, czerwcowe wydanie, reklamodawca już ze dwa tygodnie temu zapowiadał, że nie może nam przysłać materiałów 1 maja zgodnie z harmonogramem, bo to u nich święto. Mogą je dostarczyć dopiero drugiego, z czego tak naprawdę zrobił się trzeci. Otwieram ci ja dziś reklamkę i najpierw przeraża mnie ugrilowana dziewoja, a następnie przyglądam się dżungli za jej plecami... i dostrzegam STWORA! Wielki Zielony Brat wszystko widzi... PS z ostatniej chwili. Ponieważ w reklamie był błąd ortograficzny, poprosiliśmy o poprawiony plik. Reklamodawca umieścił go w przestrzeni wirtualnej, po czym podał nam w emailu link, który się nie chciał otworzyć. Udało mi się jednak problem rozwiązać: - zachowałam email jako dokument Wordowy; - otwarłam w Wordzie, zachowałam jako dokument html; - otwarłam w Iexplorerze, zrobiłam prawy klik J, następnie „save target as” i MAM! Poza tym zaczął się Narodowy Dzień Scrapbooka, więc postanowiłam zamieścić kilka obrazków ze starych albumów oraz z obecnego, który jest under construction, nie ma napisów ani niczego – w sumie tylko same zdjęcia.




czwartek, 3 maja 2007

konstytucja...

W związku z czym będę dzieciakom robić w sobotę wykład o konstytucji, ilustrowany atlasem, albumem i dodatkowymi obrazkami ściągniętymi z netu.
Po drugie – wyczytałam wczoraj, że w Polsce planuje się utworzenie nowego święta. Kalendarza przecież braknie! I kiedy się będą budowały te wszystkie autostrady, stadiony i hotele, które mają powstać w ciągu następnych pięciu lat?
Po trzecie: nie mam już prawie pieniążków na krafty, bo kupiłam sobie nowe przezroczyste pieczątki z zawijasami i kwiatkami. Co ja poradzę na to, że wszędzie jest pełno pokus? Trzeba po prostu przysiąść i trzasnąć kilka kartek ze wstążeczkami, bo najwyraźniej takie właśnie cieszą się powodzeniem na ebayu. I zarobić sobie parę $$. Tylko z czasem cienko, bo akurat robię dwa tłumaczenia i na tym spędzam godziny wieczorne... Jeden tekst, z polskiego na angielski, mam już gotowy, jeszcze tylko ostateczny szlif i wysyłam. Nie podobała mi się ta praca, ponieważ autor nie wyszedł w swoim słownictwie zbyt daleko poza czasownik „być”, a takie rzeczy trudno się tłumaczy. Całość w ogóle była skomponowana w sposób przewidywalny i powtarzający się. Natomiast drugi tekst o tematyce religijno-filozoficzno-historycznej bawi mnie o wiele bardziej, bo trzeba grzebnąć i w encyklopedii (o dzięki ci, wikiepdio!), i w słowniku, a na dodatek ruszyć głową. I człowiek się czegoś nowego dowie.
Ostatnia rzecz, jaką chciałam wspomnieć, to przedziwny list, jaki wczoraj dostaliśmy. Zawierał pokazaną na zdjęciu kartkę oraz rozmaite instrukcje. W skrócie należy postąpić tak: rozłożyć kartkę, wpatrywać się przez chwilę, aż oczy Jezusa się otworzą (!). Następnie kładziemy tę kartkę, zwaną dywanikiem modlitewnym, na podłodze i klękamy na niej, a jeśli klęknąć nie możemy, to wystarczy dotknąć nią kolan, tylko trzeba obu naraz. I potem już można zaznaczyć na załączonej liście o co się mają modlić w naszym imieniu. Do wyboru jest cały rządek opcji, od finansów (można nawet wpisać upragnioną kwotę), nowego auta, znalezienia partnera życiowego aż do odnowienia związku z Chrystusem. Następnie dywanik się pakuje do załączonej koperty z opłaconym już znaczkiem i odsyła z powrotem do Tulsy w Oklahomie, bo ten dywanik będzie przekazany jakiejś innej rodzinie, która też potrzebuje błogosławieństw.
No i gdzie tu jest haczyk? Fakt, że w jednym małym miejscu można wpisać datek dla tego osobliwego kościoła, ale nawet znaczek na zwrotnej kopercie jest już opłacony. Przedziwne wierzenia mają ci ludzie... przypomina mi to program w tiwi, gdzie gość oferował, również z podtekstem religijnym, Zielone Chusteczki Sukcesu – szmatkowe kwadraciki, których trzymanie / posiadanie gwarantuje, jak łatwo się domyślić, sukces. Szmatki są za darmo, ale jeśli ktoś chce potem przesłać datek, to chętnie wezmą J. Po co mi taka magia? Wszak Pismo Święte nic nie mówi, że do skutecznej modlitwy konieczne są dywaniki i chusteczki. Dziwny jest ten świat...

środa, 2 maja 2007

narodowy dzień scrapbooka


Pieprz i cynamon

Wczoraj w Chicago odbył się marsz imigrantów, mający na celu wymuszenie zmian w prawie imigracyjnym – na przykład, żeby ci, którzy już tu są, pracują i płacą podatki, mogli w jakiś sposób zostać zalegalizowani. Projekty są różne, nie będę się tu w nie wgłębiać, bo chciałam zwrócić uwagę na inne zjawisko. Polaków w okolicach Chicago jest podobno ponad milion, z tego gruba część nielegalnie (czyli są „nieudokumentowani” – undocumented, jak to się eufemistycznie nazywa w dzisiejszych czasach). Siedzą i narzekają, że „Ameryka” im czegoś tam nie daje i w ogóle jak tu jest okropnie, że ciężko pracują, a nic z tego nie mają.

We wczorajszej demonstracji, wedle ocen policji, uczestniczyło około 150 000 osób. Ilu było Polaków? Tu znowu informacja z polskiego radia: dwadzieścia kilka osób. Przecież tego się nawet procentowo nie da obliczyć! Wyjdzie chyba wartość mniejsza od dopuszczalnej zawartości alkoholu we krwi kierowców, czyli 0.08 promila (osiem setnych, nie osiem dziesiątych, jak sądzi wielu Polaków).
Nie lubię zbytnio polskiego radia, ale akurat wczoraj słuchałam i dzwoniły osoby wyjątkowo mądre, mówiące, że trzeba przestać narzekać, tylko się rozejrzeć dookoła i wziąć do szeroko pojętej roboty, czyli chociaż pójść przykładowo na taką demonstrację. Jeden gość mówił, że wiele razy słyszał, że się nie da za darmo nauczyć angielskiego. A tu właśnie się da, różne instytucje organizują takie zajęcia. On sam uczestniczył i okazało się, że na setkę osób były TRZY z Polski, reszta to Meksyk i Azja. Podobnie i wczorajszy marsz składał się w powalającej większości z uczestników o pochodzeniu latynoskim.
Niestety, póki człowiek nie wykona wysiłku, to nie ma co liczyć, że „gołąbki same polecą do gąbki”. A jak się nie podoba – to podobno Irlandia wita i zaprasza, a od wczoraj również Holandia.
Tyle zrzędzenia – podniosły mnie na duchu te wczorajsze telefony do radia o tym, że się DA, jeśli się chce i próbuje. A na ozdobę mamy zdjęcie cynamonu sprzed kilku lat chyba – nie ma związku z dzisiejszą historyjką, ale je lubię.

wtorek, 1 maja 2007

Wiosenne porządki

Sprzątam sobie w pracowym komputerze celem wypalenia kilku płytek z archiwizacją. Natchnął mnie do tego fakt, że komp się wiesza i gdyby tak kiedyś umarł, to straciłabym MNÓSTWO różnych różności, ze starymi wersjami moich stron na czele. Oprócz tego stado zdjęć (idące w tysiące), teksty rozmaite, pliki o znaczeniu historycznym, można powiedzieć, jak chociażby gazeta na urodziny Tomka.
Najtrudniej będzie właśnie uporządkować zdjęcia. Nic to – w ciągu kilku dni się tego jakoś dokona. Zamieszczam dziś dwie fotki wygrzebane wśród staroci, pstryknięte podczas wyprawy na wystawę ogrodową na Navy Pier kilka lat temu. Na jednej, jak każdy widzi, mamy bazie. Na drugiej zaś fragment witraża z Muzeum Witraży na tymże Navy Pier. Prze-pię-kne szkło tam mają, a ja, jak wiadomo, do szkła mam słabość :).
Ten witraż tak mi się podoba, że mógłby się stać podstawą letniej winietki niniejszej strony. Mam już jednak INNY pomysł – inne zdjęcie – a witraż potraktuję jako wyjście awaryjne.